"Marzenia się spełniają", czyli I Klubowa Wyprawa do Australii (1997)

Drukuj
(0 głosów, średnia ocena 0 na 5)
[Kliknij wybrane zdjęcie, aby je powiększyć]
Plany i zamierzenia
Mimo, że świat jest coraz mniejszy - i to również dla nas Polaków - to odległości mierzone w kilometrach między Polską a Australią, a i w samej Australii, ciągle są przeogromne. Do ich pokonania niezbędne są trzy "rzeczy": marzenia, czas i pieniądze. Tych pierwszych nigdy nam nie brakowało, ale tych drugich to i owszem.

Pierwszą próbę zorganizowania klubowej wyprawy na Antypody podjęliśmy w 1991 r. Nie doszła ona jednak do skutku, choć przygotowania były daleko zaawansowane. Na przeszkodzie stanęły zmiany ustrojowe i konieczność dostosowania się do nowych uwarunkowań, czyli mówiąc bez ogródek zabrakło czasu i pieniędzy, a właściwie to pieniędzy i czasu. Marzeń nie zabrakło i dlatego, nie dając za wygraną, w kilka lat później, w roku 1996 rozpoczęliśmy następne przygotowania. Impulsem do przygotowań była przypadająca w 1997 r. 200 rocznica urodzin jednego z największych podróżników i odkrywców na kontynencie australijskim, Polaka - Pawła Edmunda Strzeleckiego.

Plan wyprawy obejmuje odwiedziny tych miejsc, gdzie był i działał ten słynny polski podróżnik, w tym wejście na najwyższą górę w Australii - Górę Kościuszki. Rocznica jest dla nas przyczynkiem do wędrówki szlakiem największych skupisk Polonii zamieszkałej w Australii. Planujemy "zrobić" południowo-wschodniego "rogala" i odwiedzić m.in. największe miasta Australii: Brisbane, Sydney, Canberrę, Melbourne, Adelaide. Odwiedziny innych dużych miast, tj. Hobart, Perth i Darwin musimy odłożyć na czas następnej wyprawy. Odwiedzając miasta będące dużymi skupiskami australijskiej Polonii chcemy nie tylko odwołać się do historii, ale również poznać dzień dzisiejszy obywateli Australii polskiego pochodzenia, w tym również dawnych mieszkańców Bydgoszczy i regionu. Planujemy zacieśnić współpracę ze środowiskami polonijnymi, z którymi jako Klub współpracujemy korespondencyjnie oraz nawiązać nowe kontakty. Chcemy też po prostu odwiedzić naszych starych przyjaciół.
 
Lądowanie w Australii
Wczesnym sobotnim rankiem 30 września 1997 r. na długo przed świtem, o godz. 4.20 czasu miejscowego, z kilkunastominutowym opóźnieniem na lotnisku w Melbourne ląduje samolot Boeing 747-400 Melbourne. Na australijskiej ziemi...Australijskich Linii Lotniczych "Qantas". Na pokładzie pośród kilkuset pasażerów jest również trzyosobowa ekipa Klubu Miłośników Australii i Oceanii z Bydgoszczy rozpoczynająca swoją pierwszą w trzynastoletniej historii Klubu wyprawę do Australii. Ekipę stanowią: Lidia Olszewska - prezes Klubu, Czesław Kaczmarek - wieloletni członek zarządu Klubu, oraz piszący niniejszą relację sekretarz - Lech Olszewski, pełniący w tej wyprawie obowiązki szefa, a to z uwagi na to, że był to dla niego już drugi pobyt na Antypodach.

Lot, a właściwie loty przebiegały bez zakłóceń, nie licząc zagubienia - jeszcze na pokładzie "LOT-u" - na trasie z Warszawy do Frankfurtu jednego z bagaży podręcznych, który po kilku dniach odnalazł się i został nam dostarczony. Podróż trwała dwadzieścia kilka godzin, z przerwami na międzylądowania we Wrocławiu, Frankfurcie i Singapurze. Na lotnisku niespodzianka. Witają nas nie tylko nasi najbliżsi (mój mieszkający w Australii brat Ryszard z rodziną), lecz także grupka naszych znajomych. Pierwsza w historii Klubu Miłośników Australii i Oceanii w Bydgoszczy wyprawa do Australii, do której przygotowania trwały przez cały rok, marzenia o niej… o wiele, wiele dłużej, staje się faktem.
 
Melbourne i Wiktoria
Naszą wędrówkę po Australii rozpoczynamy od dwutygodniowego pobytu w stanie Wiktoria i jej stolicy Melbourne. Gipsland. Przeprawa przez las deszczowy.Oficjalne kontakty ze środowiskami polonijnymi zostawiamy sobie na drugą turę pobytu w Melbourne - pod koniec października. Po dwudniowym "intensywnym" okresie aklimatyzacji - "wzbogaconym" wieloma przeciągającymi się do późnych godzin nocnych spotkaniami z rodziną i przyjaciółmi - zaraz w poniedziałek rozpoczynamy realizację programu naszej wyprawy.

W Melbourne zwiedzamy m.in. Parlament Stanu Wiktoria, Muzeum Pamięci Narodowej, Wiktoriańskie Centrum Kulturalne mieszczące w sobie operę, salę koncertową, teatr, muzeum oraz galerię sztuki. Duże wrażenie wywiera na nas Ogród Botaniczny będący w tym czasie w wiosennej szacie. W Australii od 1 września "obowiązuje" już wiosna - od "pierwszego", bo tak jest prościej. Podziwiamy, nie dając się wciągnąć - niestety!!! - w wir hazardu, największe w Australii i jedno z większych na świecie nowe, supernowoczesne kasyno "Crown". Jesteśmy pod wrażeniem nie tyle wielkości budynku, która jest naprawdę imponująca, lecz przede wszystkim wspaniałej, nie oszczędzającej w środkach, w tym finansowych, oprawy plastycznej z wykorzystaniem m.in. techniki laserowej.

Ballarat. Lidka i Lech w poszukiwaniu złota...Dwukrotnie podejmujemy próby "poszukiwań" złota. W Ballarat, ślicznie odrestaurowanym miasteczku z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, z czasów australijskiej gorączki złota oraz w Gipsland w Wallhala, przepięknym górzystym terenie, odkrytym zresztą dla Australii przez "naszego" Pawła Edmunda Strzeleckiego. Bez powodzenia niestety. Chyba więcej szczęścia mamy jednak w… miłości.

Dandenong. Sanktuarium Williama Richards'a.Przypominamy sobie także mroczną atmosferę z klasycznego już australijskiego filmu "Piknik pod Wiszącą Skałą", pod nią właśnie piknikując. Wędrujemy trochę po Górach w Dandenong i w Gipsland. W Dandenong zauroczyło nas m.in. Sanktuarium Williama Richards’a i jego mistyczne rzeźby inspirowane duchem Aborygenów, umieszczone wśród drzew, skał i paproci na zboczu jednej z gór. W Gipsland przemierzając parki narodowe Tarra Bulga i Tarra Walley, doceniamy wysiłek Pawła Edmunda Strzeleckiego. My spacerujemy przez specjalnie dla turystów przygotowane alejki w lesie deszczowym, on musiał się przedzierać przez dziewicze tereny. Naprawdę niełatwe to było zadanie, szczególnie, gdy nie wiadomo było co znajduje się za następnym wzgórzem.

Przyznać trzeba, że jak na dwa tygodnie to rzeczywiście sporo. Narzucamy sobie niesamowite tempo, które nie słabnie praktycznie przez okres całego naszego pobytu w Australii, ale tyle mamy do zobaczenia.
 
Canberra
Przeżywamy nowe doświadczenia. Rozpoczynamy bowiem samodzielne podróżowanie po Australii samochodem. Dziesięcioletni japoński "wóz" Mitsubishi Magna o pojemności silnika 2,6 litra pozwala na wygodną jazdę, co przy planowanych do pokonania dużych odległościach jest rzeczą bardzo ważną. Pierwsze doświadczenia są obiecujące. Przejeżdżamy bez przeszkód - cały czas lewą stroną oczywiście - z Melbourne do Canberry, tj. ok. 700 km. Jest piękna słoneczna pogoda. Za oknami samochodu uderzają nas, znane dotychczas tylko z filmów i opowiadań, olbrzymie przestrzenie i wspaniałe widoki. Na drodze względnie mały ruch jak na nasze polskie i europejskie doświadczenia. Wybieramy może mniej atrakcyjną, ale za to szybką autostradę "Hume Highway", przebiegającą wewnątrz kontynentu, po której można jechać - tak jak po wszystkich autostradach w Australii - z maksymalną szybkością 110 km/h (na pozostałych drogach poza miastem do 100 km/h, a w mieście do 60 km/h). Dookoła Australii prowadzi droga oznaczona nr 1 i przybierając różne nazwy w poszczególnych stanach w znacznej swej długości przebiega nad oceanem lub w pobliżu. Nie jest to wcale, w naszym europejskim znaczeniu, autostrada - poza niektórymi odcinkami - lecz jest to dobra droga, świetnie oznakowana, z dodatkowym pasem na wyprzedzanie co kilka kilometrów. Tam gdzie jest to możliwe oczywiście staramy się nie powtarzać tej samej trasy i powrót planujemy właśnie drogą nr 1.

Wracamy jednak na Hume Highway, którą docieramy do stolicy Australii.

Canberra. Australijski Instytut Sportu.Pobyt w Canberze i poznanie w niej wielu wspaniałych ludzi zawdzięczamy sieci internetowej. Tą drogą bowiem poznaliśmy środowisko polonijnej grupy komputerowej "Polonet", działającej pod przewodnictwem Tadeusza Matuszkiewicza, której przez tydzień byliśmy gośćmi. Naszym przewodnikiem po stolicy był Konrad Jurełło, sekretarz Polonetu.

W porównaniu z australijskimi metropoliami Canberra jest małym, bo ok. 260 tysięcznym miastem. Zostało ono na początku naszego wieku zaprojektowane przez amerykańskiego architekta Waltera Burley Griffina i zbudowane od podstaw z przeznaczeniem na stolicę młodego państwa. Obecnie jest tonącym w zieleni, spokojnym, lecz w pełni funkcjonalnym miastem. Znalazły w nim siedzibę urzędy i instytucje centralne, ambasady i kilka renomowanych ośrodków akademickich. Zwiedzamy obydwa parlamenty: Stary Parlament, który został oddany do użytku w 1927 r. a obecnie pełni funkcję muzeum oraz supernowoczesny, ale doskonale wkomponowujący się w otoczenie Nowy Parlament wybudowany na 200-lecie Australii w 1988 r.

Duże wrażenie wywiera na nas Galeria Narodowa z bardzo bogatą kolekcją sztuki aborygeńskiej oraz supernowoczesna konstrukcja budynku Sądu Najwyższego. Po Australijskiej Bibliotece Narodowej oprowadza nas Teresa Wojkowska, pracująca w niej działaczka Polonetu.

Zwiedzamy znany w świecie Australijski Instytut Sportu oraz zostajemy oprowadzeni po Wioślarskim Centrum tegoż Instytutu. Z dwóch powodów są to bardzo ciekawe wizyty. Pierwszy to olbrzymi rozwój sportu australijskiego w związku ze zbliżającymi się Igrzyskami Olimpijskimi w Sydney w roku 2000. Drugim powodem są moje sportowe zainteresowania. Jestem z zawodu trenerem wioślarstwa i z tej przyczyny wątki sportowe będą pojawiały się jeszcze podczas naszej podróży.

Canberra. Przed Polską Ambasadą.W Ambasadzie Polskiej jesteśmy przyjęci przez jej szefa administracyjnego, z powodu braku ambasadora na placówce. Poprzedni ambasador, pani Stefania Morawińska została odwołana do kraju, a nowy jeszcze nie przybył do Australii. Spotkanie upływa w bardzo miłej atmosferze. Imponująco wygląda budynek naszej ambasady. Bardzo reprezentacyjny, przestronny, ładny i funkcjonalny, trochę jakby za duży, jak na potrzeby nielicznego personelu. Duże wrażenie wywiera cała dzielnica ambasad. Jest sporą atrakcją turystyczną. Bardzo ciekawa jest architektura poszczególnych ambasad, szczególnie państw dla nas egzotycznych, jak Papua Nowa Gwinea, Chiny czy Indonezja. Tradycyjny, narodowy charakter budynków połączony z nowoczesną techniką, a wszystko to wplecione w ogrom zieleni i nie krępowane zbytnio przestrzenią.

Odwiedzamy, jakżeby inaczej, Australijskie Muzeum Wojny. "Jakżeby inaczej" dlatego, że odwiedzenie tego muzeum jest obowiązkiem każdego zwiedzającego stolicę Australii i że jest to podobno drugie najczęściej odwiedzane miejsce w Australii - po Operze w Sydney. W każdym prawie mieście australijskim jest pomnik bądź muzeum poświęcone udziałowi Australijczyków w działaniach wojennych. Ciekawostką jest, że Australia, która nie licząc nalotów przeprowadzonych przez Japończyków podczas II wojny Światowej, praktycznie sama nie doświadczyła wojny, wysyłała swoich żołnierzy na fronty różnych wojen, od wojny z Burami poprzez obydwie wojny światowe, Wietnam, a na operacji "Pustynna Burza" kończąc. Jedno ze Świąt Narodowych Australii "ANZAC DAY", obchodzone 25 kwietnia, związane jest - i to jest też bardzo ciekawe - z największa klęską wojsk australijskich w bitwie pod Gallippoli podczas I Wojny Światowej.

Canberra. Muzeum Wojny.Samo Muzeum będące również, jak inne tego typu obiekty w Australii pomnikiem upamiętniającym australijskie ofiary tych wojen, zgromadziło spore zbiory pamiątek z czasów wojennych i jego zwiedzenie stanowi dobrą lekcję patriotyzmu australijskiego oraz dobrą lekcję antywojenną tym bardziej, że do prezentacji historii w dużym stopniu wykorzystywane są współczesne techniki multimedialne.

W podcanberskim rezerwacie przyrody Tidbinbilla, gdzie nasi przyjaciele z Polonetu zapraszają nas na piknik, mamy możliwość spotkać się m.in. "oko w oko" z kangurami, misiami - niezupełnie słusznie nazywanymi "misiami" - koala, oraz ze strusiami emu. Szczególnie te ostatnie okazują się bardzo sprytne, podkradając nam ze stołów i z piecyka barbecue jedzenie. Mamy okazję nie tylko widzieć kangury, lecz także skosztować ich mięsa. Nie zachwyca nas ono co prawda, lecz przyznać trzeba, że jest "zjadliwe".

W stolicy Australii spędzamy bardzo "pracowity" tydzień. Znajdujemy jeszcze oczywiście czas, by uczestniczyć w spotkaniu Polonetu. Spotkania te odbywają się w każdy wtorek i każde związane jest z innym tematem komputerowym, niekiedy bardzo specjalistycznym. To nasze poświęcone jest łączeniu komputerów w sieć. Grupa komputerowa Polonet nie tylko wymienia się doświadczeniami zawodowymi, lecz również wydaje gazetkę w wersji drukowanej i internetowej, przez co jest jakby głosem na świat canberskiej i nie tylko canberskiej Polonii.
 
Wollongong
19 września ruszamy w dalszą drogę. Celem naszym jest złożenie wizyty Józkowi i Bożenie Pieprzykom mieszkającym w Albion Park, niedaleko Wollongong, już w Nowej Południowej Walii. Wollongong. Z wizytą u p. Pieprzyków.Podczas drogi przechodzimy, a właściwie "przejeżdżamy", chrzest bojowy dotyczący naszej samochodowej jazdy. Pokonujemy bowiem bardzo trudny odcinek trasy w niezwykle trudnych warunkach pogodowych. Jest to ośmiokilometrowy odcinek Macquarie Pass najeżony wąskimi, stromymi i ostrymi (wiele z nich pod kątem prawie 180 stopni) zakrętami. Zadanie utrudnia zapadający zmierzch, deszcz i bardzo niski, sięgający powierzchni szosy pułap chmur, co bardzo ogranicza widoczność. Po zjechaniu w dolinę oddychamy z ulgą i stwierdzamy, może trochę buńczucznie, że żadne drogi w Australii nie są teraz nam straszne.

Państwo Pieprzykowie to nasi nowi członkowie klubu, których poznaliśmy w styczniu 1997 r. podczas realizacji programu o bydgoskich Polonusach w Telewizji Bydgoskiej. Po dziesięciu latach pobytu w Australii, po raz pierwszy zjawili się w Bydgoszczy w rodzinnym komplecie wraz z czwórką dzieci. Teraz my mamy sposobność zobaczyć z bliska jak radzą sobie bydgoszczanie na Antypodach. Józek, w przeszłości pracownik naukowy bydgoskiej Akademii Techniczno-Rolniczej, obecnie pracuje jako profesor na Uniwersytecie w Wollongong; specjalizuje się w zakresie zabezpieczania danych komputerowych. Zwiedzamy Uniwersytet w Wollongong, który jest jednym z największych i najlepszych uniwersytetów w Australii mających siedzibę poza wielkimi metropoliami. Wollongong. Ładny 'raczek'.Podziwiamy wyposażenie sal wykładowych ze wszelkimi urządzeniami audiowizualnymi, z podłączoną siecią komputerową umożliwiającą podczas wykładów korzystanie z dobrodziejstw internetu. Sprawdzamy to osobiście łącząc się ze stroną internetową Regionalnego Towarzystwa Wioślarskiego BYDGOSTIA w Bydgoszczy. Naprawdę wszystko działa. Wyniki połączenia śledzimy poprzez rzutnik na dużym ekranie.

Okolice Wollongong okazują się być atrakcyjne również z turystycznego punktu widzenia. Zwiedzamy miejscowość Kiama, gdzie po raz pierwszy w tej wyprawie stykamy się z otwartym oceanem. Największą atrakcją, oprócz wspaniałych widoków, jest fontanna wody morskiej wytryskująca z Blowhole, wysokiego skalnego wybrzeża ukształtowanego przez naturę w ten sposób, że fale przypływu powodują wyrzucanie wody przez szczelinę skalną na wysokość kilkudziesięciu metrów.

Podziwiamy wspaniałe widoki, las deszczowy i niesamowite wodospady w Kangooro Waley oraz Minamurra Rainforest. Przejeżdżamy jeszcze raz, ale za to w dobrych warunkach pogodowych Macquarie Pass. Tym razem to już "bułka z masłem" w porównaniu do pierwszego przejazdu.
 
Sydney
Sydney to jedno z tych australijskich miast, w których nawet rodowici mieszkańcy nie potrafią obyć się bez mapy, a właściwie bez specjalnych atlasów miejskich. Odszukanie właściwego adresu bez takiej pomocy jest praktycznie niemożliwe. Oprócz ogromu miasta, jego licznych dzielnic, zdarza się i to nierzadko, że taka sama nazwa ulicy występuje w jednym mieście - ale w różnych jego dzielnicach - kilka a nawet kilkanaście razy.

Sydney. Z wizytą u Ewy i George’a Tuszyńskich.Zaopatrzeni w taki atlas, po kilku korektach wcześniej zaplanowanej trasy, docieramy wieczorem do dzielnicy Erskine Park leżącej w zachodniej części miasta, do naszych sydnejskich przyjaciół. Ewa i George Tuszyńscy, bo o nich mowa, mieszkają razem ze swoim 7 letnim synem Adamem w bardzo ładnym, przestronnym i wygodnym domu, który na najbliższy tydzień stał się także i naszym. George’a znamy już od dawna, kilkakrotnie był w Polsce. Odwiedziłem go podczas mojego poprzedniego pobytu w Australii, ale to było prawie 10 lat temu. W międzyczasie George, który jest urodzonym Australijczykiem z rodziców Polaków przybyłych do Australii po II wojnie Światowej, ożenił się z Polką przebywającą na urlopie w Sydney, został ojcem, słowem wielkie zmiany. Ciekawi jesteśmy jak zareaguje Ewa na nasz przyjazd. Okazuje się, że lody pękają zaraz po powitaniu.

Do centrum Sydney - tzw. City, odległego o ok. 45 km - dojeżdżamy kolejką podmiejską. W większych miastach wygodniej jest tak robić, z uwagi na trudności w znalezieniu wolnego parkingu, nie mówiąc już o wysokich opłatach za parkowanie. Sporo ludzi pracujących w centrum korzysta z kolejki, podjeżdżając do stacji podmiejskiej swoim samochodem. W samym centrum kolejka "schodzi" do podziemia pełniąc rolę metra. Wysiadamy na stacji Circular Quay i naszym oczom ukazuje się obraz znany z tysięcy zdjęć i widokówek. - Zatoka Sydney, z dziesiątkami stateczków, promów i żaglówek. Nad zatoką Opera House i równie znany Harbour Bridge. Żałujemy tylko, że do pełni szczęścia brakuje nam dobrej słonecznej pogody. Przepadujący co chwila deszcz i gęste chmury na niebie psują nam trochę efekt, ale i tak jest wspaniale.

Sydney. Z 'Operą' w tle.Pierwsze kroki kierujemy w stronę Opery. Jest naprawdę piękna i w kształcie swych rozpostartych żagli niesamowita. Dzięki pomocy Włodzimierza Kamirskiego, polskiego dyrygenta pracującego w Operze, podczas naszego pobytu w Sydney, mamy okazję uczestnictwa w dwóch operowych spektaklach: "Madam Butterflay" i "Eugeniusz Oniegin". Pierwsze z tych przedstawień prowadzi sam Maestro, który po spektaklu odsłania nam nieco kulisy Opery oprowadzając nas po jej zapleczu. Jego pomoc w uzyskaniu biletów okazuje się niezbędna. Bilety na spektakle operowe wyprzedawane są z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Mimo astronomicznych, jak na nasze kieszenie, cen biletów (od pięćdziesięciu paru do stu kilkunastu dolarów), bez pomocy pana Włodzimierza byłyby one w tym czasie nie do zdobycia.

Spacer po słynnym moście Harbour Bridge, z racji swego kształtu przez samych sydnejczyków zwanym wieszakiem, oprócz zadziwiających widoków daje chwilę zadumy nad możliwościami ludzkiej techniki. Ten jednoprzęsłowy olbrzym wykonany z 52 800 ton stali, spojony ok. 6 milionami nitów, o całkowitej długości 1149 m i wysoki na 49 m, oddany do użytku w 1932 r. do dziś robi wrażenie.

Sydney to miasto mających się rozegrać w 2000 r. Igrzysk Olimpijskich. Nie mogło więc zabraknąć w naszym programie olimpijskich akcentów. Zwiedzamy, będącą w tym czasie jednym wielkim placem budowy, dzielnicę olimpijską Home Bush. Z dumą podziwiamy główny stadion olimpijski wznoszony przez naszego rodaka mającego bydgoskie korzenie, Edmunda Obiałę. Wrażenie robi gotowa już olimpijska pływalnia, a także położony już w innej dzielnicy Sydney - Penrith, niedaleko Gór Błękitnych - tor regatowy, który będzie miejscem olimpijskich zmagań wioślarzy i kajakarzy.

Sydney. Klub Polski w Ashfield.Ogród Botaniczny położony jest w bezpośrednim sąsiedztwie City. Tworzy oazę wśród przytłaczającego nieco swoim ogromem największego w Australii skupiska wysokościowców i zgiełku zatłoczonych pojazdami ulic. Spacerujemy po wielkim kompleksie handlowo-rozrywkowym Darling Harbour. W położonym na jego terenie Sydney Aquarium nie tak bardzo do końca wiadomo czy to ludzie czy ryby są umieszczone w olbrzymim akwarium. Spacer po akwarium odbywa się bowiem w wielkich szklanych tunelach otoczonych wodą z pływającym nad głowami wszelkim morskim stworzeniem. Innym charakterystycznym dla Sydney kompleksem handlowym jest Queen Victoria Building, pięknie odnowiony kompleks luksusowych sklepików zbudowanych już w 1889 r. Warta odwiedzin jest także Galeria Sztuki Nowej Południowej Walii: nam szczególnie podobał się w niej dział sztuki aborygeńskiej. Innego typu wrażenia są naszym udziałem, gdy zwiedzamy wieczorową porą rozświetloną tysiącem świateł i wielobarwnym wielojęzycznym tłumem dzielnicę rozrywki - Kings Cross oraz za dnia jedną ze słynnych plaż - Manly.

I w Sydney nie obywa się bez polskich akcentów. Zaproszeni przez urodzonego w Bydgoszczy Władysława W. Węglewskiego, polsko-angielskiego lotnika z czasów II wojny Światowej, odwiedzamy Klub Polski w Ashfield. Bierzemy udział w posiedzeniu zarządu Polonii w Sydney, oraz jesteśmy oprowadzeni po niewielkim, ale bardzo interesującym Muzeum Wojska Polskiego, w którym każdy eksponat ma niezwykłą historię, opowiedzianą zresztą osobiście przez oprowadzających po muzeum byłych żołnierzy polskich, obecnych kombatantów i mieszkańców Sydney. Listę "poloników", nie licząc spotkań i rozmów z Polonusami, zamyka wizyta w Kościele Polskim w Marayong.
 
W drodze na rafę koralowa
Przepełnieni wrażeniami, serdecznie żegnani przez Ewę i George’a, opuszczamy Sydney i ruszamy dalej na północ. Nie za daleko, bo do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów Wyong, a właściwie pobliskiej małej miejscowości Lakenhaven. Odnajdujemy w niej Joe Chala, naszego rodaka z Grudziądza. Gospodarz obwozi nas po okolicy pokazując co "smakowitsze kąski" tubylczej australijskiej przyrody. Są więc piękne wodospady, klifowe brzegi nad oceanem, niecodzienne kwiaty, a nawet naskalne malowidła i ryty Aborygenów. Nasz przewodnik jest nie tylko wspaniałym gawędziarzem ale - co się nie za często zdarza - znawcą i miłośnikiem swojej nowej ojczyzny.

Wyong – okolice Sydney. Z Joe Chalem.Jadąc do Brisbane wybieramy drogę w głębi lądu. I znów olbrzymie tereny, przestrzeń, z rzadka natrafiamy na osady i miasta. Przejeżdżamy tylko przez stolicę australijskiego country - Tamworth. Spieszymy się jednak, gdyż chcemy tego samego dnia dotrzeć do stolicy Queensland. Pewnie robimy błąd, ale sporo jeszcze przed nami. Mamy świadomość - ten stan niejednokrotnie będzie nam towarzyszył w tej wędrówce - konieczności dokonywania wyboru z wielości i wielkości Australii.

Złote Wybrzeże. Przed pierwszą kąpielą w oceanie.Po ruchliwym zgiełku sydnejskiej metropolii położone nad rzeką o tej samej co miasto nazwie - Brisbane wydaje się być niemałym, ale całkiem przyjaznym, jakby wyciszonym miastem. Jest ciepło. Nareszcie trafiamy na ciepłą Australię. Budynki pamiętające jeszcze ubiegły wiek przeplatają się z nowoczesnymi. Wszystko w zieleni i słońcu. Czas tutaj jakby nieco inaczej, znacznie wolniej płynął. Zwiedzamy centrum miasta, ratusz, stanowy parlament, bibliotekę i ogród botaniczny. Na głównym deptaku udaje się nam spotkać ulicznego grajka z okładki naszego przewodnika po Australii. Jowialny staruszek gra na małym akordeonie australijskie melodie - w tym Walzing Matildę oczywiście - i łobuzerskim uśmiechem zaczepia przechodzące ulicą w letnich już ubiorach panie.

Brisbane. Klub Polski w Milton.Z przyjaciółmi robimy jednodniowy wypad do pobliskiego i słynnego australijskiego Złotego Wybrzeża, kilkudziesięciokilometrowego odcinka wspaniałych piaszczystych plaż, zbyt jednak jak na nasze gusta zurbanizowanych. Nad brzegiem wyrasta równie długi jak plaża rząd wysokościowców z całą swą infrastrukturą handlowo-rozrywkową. Trochę mąci to i zakłóca piękno okolicznej przyrody. Jest wiosna, niewielki jeszcze ruch. Latem - sądząc chociażby po wielości i wielkości hoteli - musi być tutaj tłoczno. Mimo jeszcze nieco chłodnawej wody zażywamy naszej pierwszej kąpieli w oceanie.

Brisbane. Z panią Ireną Wilczek na australijskim cmentarzu.W Brisbane odbywamy kilka spotkań ze środowiskiem polonijnym, udzielamy wywiadu polonijnemu radiu, odwiedzamy Klub Polski w Milton - poznanie współczesnych losów Polonusów to przecież jeden z naszych celów wyprawy. Zauważyć można aktywizację nowego pokolenia Polaków, tych którzy przybyli do Australii w latach osiemdziesiątych. Po pierwszym okresie swojej adaptacji w nowych miejscach, po okrzepnięciu i zagospodarowaniu, włączają się w nurt życia polonijnego. I to chyba dobrze - jak mówią starzy Polonusi - gdyż ich siły, tj. emigracji powojennej, powoli się wyczerpują. Przykładem takiej odmłodzonej organizacji polonijnej może być nowy zarząd Stowarzyszenia Polaków w Queensland w Brisbane. Przeprowadziliśmy z nimi bardzo ciekawe rozmowy. Nowy zarząd jest bardzo zainteresowany współpracą z naszym klubem. Z Brisbane wyjeżdżamy zatem z konkretnym planem wzajemnej współpracy.

Na stateczku Yellow Submarine.Wszyscy nasi australijsko-polscy gospodarze byli wspaniali, ale najlepsze polskie pierogi w całej Australii mogliśmy jeść u Pani Irenki, mieszkającej w typowym queenslandzkim domu na palach w Brisbane. Prawdziwie polski dom - przez blisko tydzień był także naszym domem. Pobyt w nim, przeciągające się do późna w nocy rozmowy, a także łzy w oczach żegnającej nas Pani Irenki, to jeden z tych momentów, które na zawsze pozostaną w naszych sercach.
Opuszczamy Brisbane. Chcemy na własne oczy zobaczyć jeden z cudów natury, Wielką Rafę Koralową. Przed nami bardzo długa, bo ok. 1100 kilometrowa droga. Pokonujemy ją w ciągu jednego dnia. Aszkoda! Tyle "ciekawości" po drodze. Otoczeni niezmierzonymi polami trzciny cukrowej jedziemy drogą nr 1 "Bruce Highway". Po drodze mijamy jedną ze "stolic" australijskiego bydła - Rockhampton i znajdujący się w pobliżu Zwrotnik Koziorożca, zwiastujący początek ciągnącej się na długości 2000 km Wielkiej Rafy Koralowej. W odległości 1000 km od Brisbane jeszcze jedna "stolica", tym razem cukrowa - Mackay. Stąd tylko dobra godzina jazdy i osiągamy, już o zmierzchu, nasz dzisiejszy cel - Proserpine w Północnym Queensland.

Whitsunday Islands – 'Prawie jak w raju'.
Nazajutrz już tylko 20 minut jazdy do Whitsunday City, naszych wrót na rafę. Byliśmy tam dwa dni. W pierwszy dzień - szybkim dwukadłubowym statkiem - zrobiliśmy sobie całodzienną wyprawę na rafę z możliwością oglądania jej poprzez szklane dno stateczku o dumnej nazwie Yellow Submarine, jak również popływania z maskami i rurkami do oddychania. Rzeczywiście słusznym jest uznanie australijskiej rafy za jeden z cudów natury. Zapierające dech w piersiach niesamowite widoki, różnokolorowa i różnokształtna rafa oraz równie przepiękne różnej wielkości i "przekolorowe" ryby pływające dosłownie między rękoma, wcale nie bojące się spotkania z ludźmi. Drugi dzień to także całodzienna wyprawa na dwie wyspy z grupy kilkudziesięciu wysp o wspólnej nazwie Whitsunday Islands, a mianowicie: Daydream Island oraz South Molle Island. Obydwie wyspy wspaniale zagospodarowane przy zachowaniu ich naturalności i pierwotnego, naturalnego piękna. Kąpiemy się w oceanie, znowu z podglądaniem ryb i rafy a także w basenach wśród zielonych, dających trochę cienia palm oraz małych basenikach "spa". Na pamiątkę zbieramy na plaży ze dwa kilogramy różnych okazów rafy koralowej, wyrzuconych przez morze na brzeg.

Dwa dni wspaniałej Australii o jakiej tylko można marzyć. Ciepły, wiosenny, podzwrotnikowy klimat, niesamowita przyroda, trochę błogiego leniuchowania. Ale, jak to w życiu - wszystko co piękne szybko się kończy. Gdyby było trochę więcej czasu i pieniędzy? Gdyby….
 
Droga powrotna do Melbourne
Morwell. Pomnik Strzeleckiego.Wracamy. Do Brisbane znowu ~1100 km. Może trochę więcej, gdyż kilka razy zbaczamy z głównej drogi, by jeszcze spojrzeć na pobliski ocean, odpocząć nieco i zażyć w nim kąpieli. Za oknami naszego samochodu wspaniała przyroda. Jedyne co zakłóca jej podziwianie to leżące na poboczach drogi zabite kangury i trochę rzadziej spotykane wombaty, potrącone przez przejeżdżające nocą samochody.
Gipsland. Mount Fatigue.Dzień pobytu w domu oczekującej nas Pani Irenki i dalej w drogę. Tym razem wybieramy "Pacific Highway" wiodącą wzdłuż brzegu oceanu. Dzień jazdy przedzielamy jednodniowym pożegnalnym pobytem w Sydney. Krótki przeskok do Canberry, w której podziwiamy tysiące kwiatów na organizowanej tam corocznie w tym okresie Floriadzie. Trochę pogania nas czas. Chcemy bowiem zdążyć na 18-19 października do Morwell w Gipsland, gdzie już co prawda byliśmy, ale zostaliśmy zaproszeni na odbywający się w tym czasie Festiwal Pawła Edmunda Strzeleckiego - wielkiego polskiego podróżnika zasłużonego dla Australii - odkrył on m.in. i nazwał najwyższą górę w Australii - Górę Kościuszki oraz jako pierwszy przeszedł i zbadał okolice Gipsland.

Z Canberry udajemy się w Góry Śnieżne, by zdobyć najwyższą w Australii Górę Kościuszki liczącą 2228 m. W tym celu dojeżdżamy do położonego w centrum Morwell. Rozmowa z Ryszardem Strzeleckim.Parku Narodowego Kościuszko "australijskiego Zakopanego" - Trebdo - osady leżącej na wysokości 1420 m, z kilkunastoma wyciągami. Po raz pierwszy widzimy w Australii śnieg. Niesamowite. Ze wszystkim Australia może się kojarzyć, tylko nie ze śniegiem a prawdą jest, że jest tutaj więcej terenów do uprawiania narciarstwa - choć w to trudno uwierzyć - niż w Szwajcarii. Na wysokości ok. 2000 m, do której udało nam się dotrzeć, śniegu jest jeszcze sporo. Na górze wiał tak silny wiatr - odpowiednik naszego "halnego", że dojście na sam szczyt okazało się niemożliwe. Do szczytu dzieliło nas ok. 200 m różnicy wysokości. Adelaide. Z wizytą u Kamilii i Romana.I tym razem Przyroda pokonała człowieka - nie po raz pierwszy zresztą. Może następnym razem. Na pocieszenie podziwiamy widoki będących w wiosennej szacie gór, połyskujących w słońcu pokrytych na szczytach płatami śniegu. Po drodze na dłużej zatrzymujemy się w Jindabyne, gdzie nad jeziorem stoi całkiem pokaźnych rozmiarów pomnik "naszego" Pawła Edmunda Strzeleckiego.

Na wspomniany, odbywający się w dniach 17-19 października - w Morwell - festiwal w Gipsland dojeżdżamy na czas. Okazuje się, że jest to - podobnie jak nasze Bydgoskie Spotkania z Australią - zestaw imprez o charakterze kulturalnym, choć nie tylko; przypominających dokonania Strzeleckiego w Australii. Melbourne. Spotkanie z dr Z. Derwińskim.Oglądamy sztukę teatralną pt. "Strzelecki", wystawy plastyczne oraz uczestniczymy w koncercie muzyki polskiej. Jest parada i festyn, odsłonięcie tablicy pamiątkowej, pokaz sztucznych ogni a nawet mecz piłkarskich drużyn polonijnych. Impreza ma charakter międzynarodowy i skierowana jest nie tylko do Polonii, ale również do Australijczyków i przez nich częściowo organizowana. Sporo gości i możliwości poznania nowych osób. Jednym z gości jest potomek Pawła Edmunda Strzeleckiego z linii jego brata - Ryszard Strzelecki, obecnie mieszkaniec Sydney. Poznanie wielu osób - w tym wielu z czołowych działaczy polonijnych w Wiktorii - owocuje spotkaniami w Melbourne dokąd wracamy po prawie sześciu tygodniach. Kilka dni w Melbourne to czas na mały oddech i na kilka odłożonych wcześniej spotkań oficjalnych. Spotykamy się m.in. z Prezydium Stowarzyszenia Polskich Organizacji w Wiktorii, redaktorem naczelnym Tygodnika Polskiego - Michałem Filkiem oraz z szefem Polskiego Muzeum Historii i Archiwum - dr. Zdzisławem Derwińskim i właścicielem księgarni polskiej w Melbourne - Januszem N. Filipczakiem. Odwiedzamy - jedyny w Australii - Polski Dom Emeryta a w Uniwersytecie Monash spotkamy się z sekretarzem Fundacji Polsko-Australijskiej, Lilą Żarnowską. Jeszcze raz okazuje się, że świat jest "mały". Podczas tradycyjnego australijskiego barbecue u przyjaciół poznajemy - i to zupełnie przypadkowo - córkę naszego klubowicza Zbyszka.
 
Melbourne - Adelaide - Melbourne
Zaopatrzeni w samochód, pożyczony tym razem od przyjaciół Kasi i Tadeusza (duży, bardzo wygodny i prawie nowy, roczny Holden, z czterolitrowym silnikiem i wieloma niezbędnymi i zbędnymi dodatkami) ruszamy na ostatni nasz kilkudniowy wypad. Grampians National Park. 'Na balkonie'.Tym razem celem jest stolica Australii Południowej - Adelaide. Na blisko 850 km trasie robimy "skok w bok". Zbaczamy z głównej drogi, by zajrzeć do Grampians National Park, największego parku narodowego w Wiktorii.

Zwiedzamy centrum kultury aborygeńskiej, wybieramy kilka, ciekawszych miejsc - w parku jest ich kilkadziesiąt. Podziwiamy niezwykłe formacje skalne, dajemy pierwszeństwo wężowi, który spokojnie jakby nigdy nic, przechodzi sobie przez naszą ścieżkę. Na jednej z dróg dojazdowych, przez chwilę "zmuszeni" jesteśmy do maksymalnego zmniejszenia prędkości naszego samochodu, bowiem jeden z kangurów, skacząc posuwał się tuż przed naszą maską. Chwilę to trwa - nasz towarzysz zeskakuje w bok, a my zdajemy sobie w tym momencie sprawę w jaki sposób giną te sympatyczne torbacze na australijskich drogach. Pokonujemy niemały strach pozując do zdjęć na The Balconies - formacja skalna wysunięta ponad kilkudziesięciometrową przepaścią, wyglądem swym przypomina właśnie balkon. Z pewnym jednak niedosytem, spowodowanym zbyt małą ilością czasu poświeconego na wędrówkę, wracamy na główną drogę, by wieczorem zameldować się w Adelajdzie u Romana Smutka, naszego klubowicza, zamieszkałego od kilku lat w Australii.

Adelaide. W ogrodzie botanicznym.Spacerujemy po centrum Adelajdy, podobnym w swej atmosferze do Brisbane. Zwiedzamy będący już w pełnej wiosennej szacie Ogród Botaniczny, Instytut Kultury Aborygenów Tandanya, Parlament Australii Południowej, Muzeum Australii Południowej, w którym uwagę zwracają działy poświęcone wyprawom polarnym i kulturze aborygeńskiej. Prezes Polonii Południowej Australii Józef Glapa zawozi nas do odległego o sto kilkadziesiąt kilomertów Polish Hill River, pierwszej polskiej osady w Australii z XIX w. Jeszcze jedno przesympatyczne spotkanie w Klubie Polskim i kolacja u drugiej naszej klubowiczki - od niedawna Australijki - Kamili Springer i jej rodziców i trzeba szykować się do powrotu.

Powrót do Melbourne planujemy inną trasą - nad oceanem, słynną Graeat Ocean Road. Tym razem mamy wyjątkowego pecha do pogody. Ten jeden z najpiękniejszych odcinków australijskiego wybrzeża pokonujemy w strugach deszczu, który nie przestaje padać ani przez chwilę. Niezrażeni tym, wyskakujemy co chwila z samochodu, Polish Hill River. Z p. J. Glapą Prezesem Polonii Australii Południowej.by podziwiać co smakowitsze kąski wysokiego klifowego wybrzeża, przecudnie uformowanego przez czas i oceaniczne fale, jak zarwany Most Londyński czy Dwunastu Apostołów.

Przemoknięci, obserwujemy z samochodu przez zaparowane szyby - przy ciągłej pracy wycieraczek - mroczny pogrążony w strugach padającego deszczu zamglony las deszczowy, któremu w tym momencie nader słusznie należy się ta nazwa. Choć wrażenia z naszego przejazdu są spore, obiecujemy sobie w przyszłości powtórzyć trasę przy pięknej pogodzie. Ale to już podczas następnej wyprawy.

Melbourne. Spotkanie z Alkiem Silberem.W naszych melbournskich planach, oprócz pożegnalnych spotkań, mamy jeszcze wywiad w Sekcji Polskiej Radia SBS. W rozgłośni poznajemy Alka Silbera australijskiego Polaka, autora kilku zbiorów opowiadań pisanych w języku polskim. Okazuje się, że Alek uprawia z zamiłowaniem wioślarstwo, co skutkuje umówieniem się na następny dzień na jego przystani wioślarskiej - Richmond Rowing Club. Wśród innych pływających łodzi spacerujący bulwarem nad Yarrą mogą zauważyć polsko-australijską dwójkę mieszaną ze sternikiem, a właściwie ze sterniczką. To my - sterniczka Lidka z niestrudzonymi wioślarzami: Alkiem i Leszkiem. Wysiłek musiał być niemały, bowiem osada z jej "chwilowym trenerem" Czesławem musiała zregenerować siły, racząc się zimnym piwem na przystani w gronie starych wioślarskich, australijskich wiarusów.

Melbourne. Z Alkiem Silberem trening na Yarze.Ale nie tylko dlatego o kilka dni przedłużamy sobie pobyt w Australii. Najpoważniejszą przyczyną jest rozgrywana corocznie - w pierwszy wtorek listopada - najsłynniejsza końska gonitwa w Australii - Melbourne Cup. Stawiamy w tej gonitwie na specjalną szkapę, na którą nikt nie stawia. Być może nasz pobyt w Australii się przedłuży, albowiem nie znamy jeszcze tak "dobrze" Australii ze strony luksusowych hoteli i apartamentów. Oczywiście jak wygramy, w przeciwnym razie wylatujemy z Australii 6 listopada, by po jednodniowej wizycie w Singapurze wylądować na warszawskim Okęciu w sobotę 8 listopada o godz. 9.00. I chociaż - tak jak cała Australia - zamieramy na czas gonitwy, jej końcowy rezultat nie do końca nas zadawala. Dość powiedzieć nasza szkapa nie jest ostatnia a przez chwilę "kręci się" na czele wyścigu. Jednak wracamy do kraju. Może i dobrze.

 Wracamy nieco zmęczeni, ale szczęśliwi. Wzbogaceni wspaniałym bagażem przeżytych wojaży, ale też z opustoszałymi kieszeniami. Ale nic to. Już zaczynamy marzyć o następnej wyprawie. Miłość do Australii, jak każda miłość zresztą - sporo kosztuje. Wzbogaca wszakże o marzenia, które wyzwalają chęć zdobywania pieniędzy i rezerwowania czasu na realizację swoich planów. Pięknych Marzeń nigdy nie za wiele.

Lech Olszewski.