[Kliknij wybrane zdjęcie, aby je powiększyć]
Plany i zamierzenia
Trochę dziwna i inna niż dwie pozostałe to była wyprawa. Zaczęło się typowo. Trzyosobowa ekipa podjęła wyzwanie i pierwsze czynności przygotowawcze do dwumiesięcznej eskapady. Plan przewidywał oprócz odwiedzin "starych" przyjaciół w Melbourne, Sydney, Adelajdzie i Canberze przemierzenie kontynentu z południa (Melbourne) przez czerwony środek (Alice Springs) na północ (Darwin). Cały czas kusiła Australia Zachodnia, do której też robiliśmy "przymiarki". Z różnych przyczyn, o których nie ma co się za dużo rozwodzić a związanych głównie z pracą zawodową pozostałych członków ekipy, na placu boju zostałem sam. Zakiełkowała we mnie myśl, której początkowo nawet nie brałem pod uwagę. Pojadę sam. Coś dla mnie zupełnie nowego. W dotychczasowych wyjazdach tych dłuższych i tych krótszych, rodzinnych czy służbowych, zawsze byłem z kimś. Było trochę wahania, ale zagrożenie odłożenia w czasie może o kolejny rok wyjazdu oraz, nie ukrywam, chęć spróbowania wyprawy w pojedynkę była silniejsza.
"Przemeblowaniu" uległa koncepcja przemieszczania się po Australii. Samochód, który czekał u przyjaciół, a który miał nas wozić, w przypadku samotnej wyprawy i konieczności pokonywania wielu tysięcy kilometrów raczej nie wchodził w rachubę. Wiele wieczorów spędzonych w Internecie, lektura przewodników, sporo rozmów telefonicznych, na szczęście przeprowadzonych za pośrednictwem Internetu, i zarys planu jest gotowy. Australijską wizę po raz pierwszy załatwiam korespondencyjnie, bez potrzeby wyjazdu i rozmów w ambasadzie - świat się jednak zmienia. Pozostaje tylko kupno biletu. Będę leciał na znanej mi z poprzedniej wyprawy trasie Warszawa - Frankfurt - Singapur - Melbourne, z możliwością zrobienia kilkudniowej przerwy w drodze powrotnej w Singapurze.
"Przemeblowaniu" uległa koncepcja przemieszczania się po Australii. Samochód, który czekał u przyjaciół, a który miał nas wozić, w przypadku samotnej wyprawy i konieczności pokonywania wielu tysięcy kilometrów raczej nie wchodził w rachubę. Wiele wieczorów spędzonych w Internecie, lektura przewodników, sporo rozmów telefonicznych, na szczęście przeprowadzonych za pośrednictwem Internetu, i zarys planu jest gotowy. Australijską wizę po raz pierwszy załatwiam korespondencyjnie, bez potrzeby wyjazdu i rozmów w ambasadzie - świat się jednak zmienia. Pozostaje tylko kupno biletu. Będę leciał na znanej mi z poprzedniej wyprawy trasie Warszawa - Frankfurt - Singapur - Melbourne, z możliwością zrobienia kilkudniowej przerwy w drodze powrotnej w Singapurze.
27-31 lipca 2003, wtorek-czwartek: Bydgoszcz - Melbourne
27 lipca, zaopatrzony w dwie karty kredytowe - to też nowość dla mojego podróżowania po Australii - ruszam. Nie wszystko z początku układa się po mojej myśli. "Smuci" się pogoda, cały czas pada. "Smuci" się chyba także - nie dając się uruchomić - mój samochód, którym mam być odwieziony na przystanek autobusowy. Dojeżdżam taksówką, lecz spóźniam się na autobus, który zawieźć ma mnie na lotnisko w Warszawie. Następny za godzinę. Czy zdążę? Całe szczęście, że przysłowia - w tym przypadku "złe dobrego początki" - czasem się sprawdzają. Na lotnisko docieram na czas i mimo dość sporej nadwagi bagażu, jego odprawa przebiega bez problemu. Za chwilę jestem na pokładzie samolotu niemieckiej "Luftahnsy" i po niecałych dwóch godzinach lotu lądujemy we Frankfurcie. Godzinny spacer po lotnisku i znów jestem w powietrzu: na pokładzie dużego jumbojeta - Boeinga 747. Przede mną ok.12 godzin lotu do Singapuru. Nieco zmęczony większość lotu przesypiam, budząc się tylko na posiłki. W Singapurze przesiadam się do samolotu Singapurskich Linii Lotniczych. Czwartkowego ranka - 31 lipca 2003 r. o godz. 5.50 miejscowego czasu, po ok. 21 godzinach lotu (nie licząc przesiadek) - ląduję na lotnisku w Melbourne. Zaczyna się moja trzecia przygoda z Australią. Jaka będzie tym razem?
31 lipca-07 sierpnia, czwartek-czwartek: Melbourne
Pierwsze kilka dni to "niekończące się długie Polaków rozmowy", a ściślej mówiąc pobyt w domu mojego brata Ryszarda, gościna, odpoczynek, aklimatyzacja i przygotowania do srebrnych godów Ryszarda i Danusi. Sama uroczystość, na której bawi się całkiem niezła gromadka przyjaciół "młodej pary" odbywa się w sobotę, w sympatycznej, prowadzonej przez Rosjan restauracji o trochę mało australijskiej nazwie - "Rasputin". Mam tam możliwość nie tylko spotkać znajomych z poprzednich moich australijskich wizyt i poznać nowych Polonusów, ale również poćwiczyć swój ... język rosyjski.
W poniedziałek 4 sierpnia już po niedzielnych poprawinach zrywam z rodzinną sielanką i podmiejską kolejką wybieram się na cały dzień do City. Cranbourne, dzielnica, w której zatrzymałem się u Ryszarda, jest oddalone o ok. 50 km od centrum Melbourne. Spacer po "starych kątach" sprawia mi frajdę, ale nie tylko spaceruję. Odwiedzam liczne biura podróży sprawdzając - zaplanowane jeszcze w Polsce za pośrednictwem Internetu - możliwości podróżowania po Australii. Planuję wykupić kilka kilkudniowych wycieczek, by pokonać zaplanowaną trasę. Zaopatrzony w niezbędną wiedzę oraz w kilogramy reklamowych prospektów, wracam do Cranbourne, by cały następny dzień poddać się lekturze i szukaniu poprzez Internet dodatkowych informacji.
W środę wyruszam ponownie do City. W biurze turystycznym Backpackers World załatwiam praktycznie wszystko. Korzystając z wszelkich możliwych promocji i ulg wykupuję: 8-dniową turę z Adelaide do Alice Springs, 3,5-dniową z Alice Springs do Darwin oraz rezerwuję lot z Darwin do Perth, 7-dniową turę z Perth do Adelaide i noclegi w Alice Springs i Darwin. Kilka szczegółów zostawiam sobie do załatwienia na bieżąco. Mam jeszcze, albo tylko, tydzień do rozpoczęcia wyprawy w "prawdziwą" Australię. Do Adelaide ruszam już pojutrze. Zabierze mnie tam ksiądz Maksymilian z Towarzystwa Chrystusowców, wieloletni duszpasterz Polonii z Melbourne, obecnie służący właśnie w Adelaide.
Na popołudnie, na przystani wioślarskiej Richmond Rowing Club, mam zaplanowane spotkanie z poznanym jeszcze podczas naszej pierwszej wyprawy do Australii, Alkiem Silberem. Wspólnie wiosłujemy po rzece Yarra, a po treningu pijemy zimne piwo obserwując przez wielkie okno, biegnące na długości całej ściany przystani, wspaniałą panoramę rzęsiście oświetlonego City. Alek zabiera mnie do swojego domu, gdzie czeka na nas z kolacją jego małżonka Monika. Jeszcze długo nie idziemy spać.
Nazajutrz kończymy przy śniadaniu niedokończone tematy i Alek podwozi mnie na stację. Jadę jeszcze raz do City. Tylko trochę włóczę się po mieście, zahaczając o słynny w Melbourne Queen Victoria Market. Myślami jestem już w podróży. Wracam do Cranbourne i do późna w nocy pakuję się i przepakowuję. Zastanawiające jest, jak dużo "niezbędnych" rzeczy zabiera się w podróż, których potem nie zawsze ma się okazję użyć. Plecak pełen, można więc jechać. Wczesnym rankiem Danusia podwozi mnie do swych przyjaciół, od których po wypiciu kawy ruszamy z księdzem Maksymilianem do Adelaide.
W poniedziałek 4 sierpnia już po niedzielnych poprawinach zrywam z rodzinną sielanką i podmiejską kolejką wybieram się na cały dzień do City. Cranbourne, dzielnica, w której zatrzymałem się u Ryszarda, jest oddalone o ok. 50 km od centrum Melbourne. Spacer po "starych kątach" sprawia mi frajdę, ale nie tylko spaceruję. Odwiedzam liczne biura podróży sprawdzając - zaplanowane jeszcze w Polsce za pośrednictwem Internetu - możliwości podróżowania po Australii. Planuję wykupić kilka kilkudniowych wycieczek, by pokonać zaplanowaną trasę. Zaopatrzony w niezbędną wiedzę oraz w kilogramy reklamowych prospektów, wracam do Cranbourne, by cały następny dzień poddać się lekturze i szukaniu poprzez Internet dodatkowych informacji.
W środę wyruszam ponownie do City. W biurze turystycznym Backpackers World załatwiam praktycznie wszystko. Korzystając z wszelkich możliwych promocji i ulg wykupuję: 8-dniową turę z Adelaide do Alice Springs, 3,5-dniową z Alice Springs do Darwin oraz rezerwuję lot z Darwin do Perth, 7-dniową turę z Perth do Adelaide i noclegi w Alice Springs i Darwin. Kilka szczegółów zostawiam sobie do załatwienia na bieżąco. Mam jeszcze, albo tylko, tydzień do rozpoczęcia wyprawy w "prawdziwą" Australię. Do Adelaide ruszam już pojutrze. Zabierze mnie tam ksiądz Maksymilian z Towarzystwa Chrystusowców, wieloletni duszpasterz Polonii z Melbourne, obecnie służący właśnie w Adelaide.
Na popołudnie, na przystani wioślarskiej Richmond Rowing Club, mam zaplanowane spotkanie z poznanym jeszcze podczas naszej pierwszej wyprawy do Australii, Alkiem Silberem. Wspólnie wiosłujemy po rzece Yarra, a po treningu pijemy zimne piwo obserwując przez wielkie okno, biegnące na długości całej ściany przystani, wspaniałą panoramę rzęsiście oświetlonego City. Alek zabiera mnie do swojego domu, gdzie czeka na nas z kolacją jego małżonka Monika. Jeszcze długo nie idziemy spać.
Nazajutrz kończymy przy śniadaniu niedokończone tematy i Alek podwozi mnie na stację. Jadę jeszcze raz do City. Tylko trochę włóczę się po mieście, zahaczając o słynny w Melbourne Queen Victoria Market. Myślami jestem już w podróży. Wracam do Cranbourne i do późna w nocy pakuję się i przepakowuję. Zastanawiające jest, jak dużo "niezbędnych" rzeczy zabiera się w podróż, których potem nie zawsze ma się okazję użyć. Plecak pełen, można więc jechać. Wczesnym rankiem Danusia podwozi mnie do swych przyjaciół, od których po wypiciu kawy ruszamy z księdzem Maksymilianem do Adelaide.
08-12 sierpnia 2003, piątek-wtorek: Melbourne - Adelaide
Pogoda nie za ciekawa. Pochmurnie i deszczowo. W Australii to przecież jeszcze zima, choć nie jest to zima w naszym wydaniu, ale jednak zima. A w Europie lato stulecia. Wypytuję księdza o życie duchowe Polonusów. Ksiądz okazuje się niezłym gawędziarzem, więc podróż, mimo że 850-kilometrowa, przebiega dość szybko tym bardziej, że i ja przez pewien odcinek drogi prowadzę samochód. Tak, tak - znowu jadę po lewej stronie. Na plebanię w Adelaide docieramy już po zmierzchu, po drodze zatrzymując się tylko kilka razy dla rozprostowania kości. Stamtąd "przejmuje" mnie Kamila, nasza australijska bydgoszczanka, "zamorska członkini" naszego Klubu Miłośników Australii i Oceanii. Jak dobrze mieć przyjaciół!...
W domu Kamili i jej rodziców, Jadwigi i Zbyszka, otoczony jestem prawdziwie polską, z głębokiego serca i przyjaźni płynącą, gościnnością. Jest weekend. Ze Zbyszkiem, autobusem po betonowych szynach, jedziemy do City. Ciekawe rozwiązanie szybkiej komunikacji publicznej. Autobusy na pewnych dłuższych odcinkach wjeżdżają w specjalne betonowe szyny i mkną po nich bezkolizyjnie z szybkością 100 km/h, po czym znowu włączają się w wielkomiejski ruch. Odwiedzamy, jakżeby inaczej z uwagi na moje zainteresowania zawodowe, pięknie położony na West Lake wioślarski tor regatowy. Okazuje się, że nie trzeba daleko wyjeżdżać poza miasto, by móc poczuć smak prawdziwej australijskiej przyrody. Spacerując po oddalonym o dziesięć kilometrów od Adelaide Morialta Conservation Park podziwiamy m.in. przepiękny las i wodospady. Odwiedzamy także jedną z filii biblioteki miejskiej. Ciekawostką jest dla mnie możliwość wypożyczenia nie tylko polskich książek, ale także polskich kaset wideo, płyt CD i DVD.
Niedziela jest najzimniejszym dniem w Adelaide od 25 lat. Zgroza! Musiało się mnie to przytrafić. A w Polsce upały. Nikt mi nie będzie chciał uwierzyć, Australia jest przecież w powszechnej świadomości ... bardzo ciepłym krajem. I to jest prawda tyle tylko, że nie wszędzie i nie o każdej porze. Prawdą jest, że słupek rtęci wskazuje 4 stopnie Celsjusza (jednak w plusie... brrr...), ale jest bardzo wietrznie i deszczowo i faktycznie "żal, by psa z domu wyganiać". Tak i my praktycznie cały dzień spędzamy w domu, nie licząc udziału w polskiej mszy świętej celebrowanej przez księdza Maksymiliana. Nie dość, że ksiądz w ramach ogłoszeń duszpasterskich wita mnie jako gościa z Polski bardzo serdecznie, to po mszy w prezencie otrzymuję dwie płytki z cyfrowymi zdjęciami, których autorem jest jeden z najznakomitszych fotografików przyrody australijskiej - Steve Parish i zaproszenie do odwiedzenia najstarszej w Australii polskiej osady w Polish Hill River.
Choć w poniedziałek pogoda jest tylko niewiele lepsza, udajemy się z księdzem Maksymilianem oraz ze świeżo wyświęconym młodym księdzem Andrzejem i z jego rodzicami do oddalonego o ok. 160 km Polish Hill River. Pielęgnowany przez Polonię z Adelaide Polish Hill River Church Museum, to pozostałość po pierwszej osadzie polskiej, założonej przez grupę chłopów przybyłych w połowie XIX w. z Dąbrówki Wlkp. oraz Zbąszyna, prowadzonej przez długie lata przez swego duchownego, Ks. Leona Rogowskiego. Odrestaurowany maleńki kościółek i takież samo maleńkie muzeum zostały staraniem naszych Polonusów wpisane do zabytków narodowych australijskiego osadnictwa.
Pagórkowate, obrośnięte winnicami okolice są pustawe o tej porze roku, a po naszych przodkach w tych okolicach zostały tylko nagrobki z polskimi napisami.
Wtorek to ostatni przed rozpoczęciem mojej "włóczęgi" po Australii dzień pobytu w Adelaide. Przed południem spacerujemy ze Zbyszkiem po centrum miasta, a po południu - już indywidualnie - zwiedzam Muzeum Australii Południowej. Tak jak sześć lat temu niezmiennie zachwyca mnie najbardziej dział poświęcony Aborygenom, pierwotnym mieszkańcom tej ziemi. Przebogaty zbiór przedmiotów codziennego użytku, broni i sztuki aborygeńskiej. A to co zadziwia najbardziej, to multimedialne sposoby i możliwości prezentacji, z zastosowaniem szeroko rozumianej techniki komputerowej i wideo. Do późna w nocy zajmuję się upychaniem rzeczy w moim plecaku, bo trudno to co robię nazwać pakowaniem. Chyba jednak zabrałem zbyt mały plecak albo mam, jak już wspomniałem, za dużo "zbędnie" potrzebnych rzeczy. Dobrze, że część z nich mogę zostawić u Kamili. Odbiorę po powrocie.
W domu Kamili i jej rodziców, Jadwigi i Zbyszka, otoczony jestem prawdziwie polską, z głębokiego serca i przyjaźni płynącą, gościnnością. Jest weekend. Ze Zbyszkiem, autobusem po betonowych szynach, jedziemy do City. Ciekawe rozwiązanie szybkiej komunikacji publicznej. Autobusy na pewnych dłuższych odcinkach wjeżdżają w specjalne betonowe szyny i mkną po nich bezkolizyjnie z szybkością 100 km/h, po czym znowu włączają się w wielkomiejski ruch. Odwiedzamy, jakżeby inaczej z uwagi na moje zainteresowania zawodowe, pięknie położony na West Lake wioślarski tor regatowy. Okazuje się, że nie trzeba daleko wyjeżdżać poza miasto, by móc poczuć smak prawdziwej australijskiej przyrody. Spacerując po oddalonym o dziesięć kilometrów od Adelaide Morialta Conservation Park podziwiamy m.in. przepiękny las i wodospady. Odwiedzamy także jedną z filii biblioteki miejskiej. Ciekawostką jest dla mnie możliwość wypożyczenia nie tylko polskich książek, ale także polskich kaset wideo, płyt CD i DVD.
Niedziela jest najzimniejszym dniem w Adelaide od 25 lat. Zgroza! Musiało się mnie to przytrafić. A w Polsce upały. Nikt mi nie będzie chciał uwierzyć, Australia jest przecież w powszechnej świadomości ... bardzo ciepłym krajem. I to jest prawda tyle tylko, że nie wszędzie i nie o każdej porze. Prawdą jest, że słupek rtęci wskazuje 4 stopnie Celsjusza (jednak w plusie... brrr...), ale jest bardzo wietrznie i deszczowo i faktycznie "żal, by psa z domu wyganiać". Tak i my praktycznie cały dzień spędzamy w domu, nie licząc udziału w polskiej mszy świętej celebrowanej przez księdza Maksymiliana. Nie dość, że ksiądz w ramach ogłoszeń duszpasterskich wita mnie jako gościa z Polski bardzo serdecznie, to po mszy w prezencie otrzymuję dwie płytki z cyfrowymi zdjęciami, których autorem jest jeden z najznakomitszych fotografików przyrody australijskiej - Steve Parish i zaproszenie do odwiedzenia najstarszej w Australii polskiej osady w Polish Hill River.
Choć w poniedziałek pogoda jest tylko niewiele lepsza, udajemy się z księdzem Maksymilianem oraz ze świeżo wyświęconym młodym księdzem Andrzejem i z jego rodzicami do oddalonego o ok. 160 km Polish Hill River. Pielęgnowany przez Polonię z Adelaide Polish Hill River Church Museum, to pozostałość po pierwszej osadzie polskiej, założonej przez grupę chłopów przybyłych w połowie XIX w. z Dąbrówki Wlkp. oraz Zbąszyna, prowadzonej przez długie lata przez swego duchownego, Ks. Leona Rogowskiego. Odrestaurowany maleńki kościółek i takież samo maleńkie muzeum zostały staraniem naszych Polonusów wpisane do zabytków narodowych australijskiego osadnictwa.
Pagórkowate, obrośnięte winnicami okolice są pustawe o tej porze roku, a po naszych przodkach w tych okolicach zostały tylko nagrobki z polskimi napisami.
Wtorek to ostatni przed rozpoczęciem mojej "włóczęgi" po Australii dzień pobytu w Adelaide. Przed południem spacerujemy ze Zbyszkiem po centrum miasta, a po południu - już indywidualnie - zwiedzam Muzeum Australii Południowej. Tak jak sześć lat temu niezmiennie zachwyca mnie najbardziej dział poświęcony Aborygenom, pierwotnym mieszkańcom tej ziemi. Przebogaty zbiór przedmiotów codziennego użytku, broni i sztuki aborygeńskiej. A to co zadziwia najbardziej, to multimedialne sposoby i możliwości prezentacji, z zastosowaniem szeroko rozumianej techniki komputerowej i wideo. Do późna w nocy zajmuję się upychaniem rzeczy w moim plecaku, bo trudno to co robię nazwać pakowaniem. Chyba jednak zabrałem zbyt mały plecak albo mam, jak już wspomniałem, za dużo "zbędnie" potrzebnych rzeczy. Dobrze, że część z nich mogę zostawić u Kamili. Odbiorę po powrocie.
13 sierpnia 2003, środa: Adelaide-Wilpena Pound
Na miejsce zbiórki uczestników 8-dniowej tury z Adelaide do Alice Springs Kamila podwozi mnie o godz. 7.45. W City, przed biurem turystycznym "WAYWARD BUS" i tak zjawiamy się prawie jako ostatni. Krótkie, serdeczne pożegnanie z Kamilą. Spotkamy się ponownie dokładnie za miesiąc, 13 września. Plecak pakuję do przyczepy. Sam, wraz z 21 głodnych wrażeń turystami, sadowię się w busie, który oprócz kierowcy ma dokładnie 22 miejsca. Krótkie "introduktion", czyli wzajemne przedstawienie się. Użycie słówka nie jest makaronizmem z mojej strony, lecz w tym przypadku anglojęzyczną rzeczywistością. Polaków, oprócz mojej skromnej osoby, brak. I tak będzie przez cały miesiąc, toteż ciężki czas próby czeka mój "szekspirowski". W przeważającej części grupę stanowią młode osoby z różnych zakątków świata. Reprezentowana jest m.in. Anglia, Szkocja, Kanada, Niemcy, Stany, Japonia, Szwajcaria, Włochy. Jest wśród nas jeden świeżo upieczony Australijczyk, z pochodzenia Niemiec, o czteroletnim zaledwie australijskim "stażu". Okazuje się, że jestem jednym z najstarszych uczestników tury. Kierowcą, przewodnikiem i jak się niebawem okaże także kucharzem jest młody człowiek o imieniu Steve, czyli po naszemu Stefan. Typowy Ozi (czyt. Australijczyk). Jak to u Australijczyków bywa, z lekka zabłąkanym życiorysem, urodził się i najmłodsze lata spędził bowiem w Republice Południowej Afryki. Jego angielski nie jest niestety językiem z radia i telewizji. Mówi slangiem australijskim. Muszę się naprawdę skupiać, by wyłowić z jego opowieści coś dla siebie. Chyba, że się naprawdę stara i wtedy mówi wolno i wyraźnie. Wówczas krzywa mojego rozumienia angielskiego wyraźnie pnie się w górę.
Celem pierwszego dnia jest, oddalona od Adelaide o 450 km, położona w sercu Gór Flindersa, Wilpena Pound. Podczas pierwszych kilometrów trasy od czasu do czasu wpadam w drzemkę. Trochę winna tu deszczowa pogoda, trochę znużenie późnonocnym pakowaniem. Początkowo jedziemy znaną mi sprzed dwóch dni z odwiedzin Polish Hill River trasą i po stukilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się w niewielkim miasteczku Clare. Znajdujemy się w centrum Clare Valley, która jest obok Barossa Valey najbardziej znanym miejscem produkcji wina w Południowej Australii. Krótki spacer po miasteczku zakończony, jakżeby inaczej, degustacją wina w jednej z winiarń. Z sześciu serwowanych gatunków osobiście próbuję cztery. Choć nie jestem zbyt wielkim smakoszem win, wydaje mi się, że są niezłe. Następny postój po przejechaniu ok. 200 km w Quorn i po następnych 70 - Hawker. Odczuwamy już przedsmak outbacku. Atmosfera miasteczek trochę jakby z filmów o dzikim zachodzie, wokół już rdzawa przestrzeń australijskiego buszu. W tych okolicach nakręcono kilka filmów australijskich, m.in. znanego i w Polsce filmu, którego reżyserem jest Peter Weir - "Gallipoli". Szkoda, że w Quorn nie mamy okazji przejechać się kolejką parową o wdzięcznej nazwie Pichi Richi Railway, ale za to zjadamy pierwszy lunch, który sami sobie, pod kierunkiem Steve’a przygotowujemy.
Przed Wilpena Pound skręcamy w polną drogę co w warunkach rozmiękłej po ostatnich deszczach drogi jest nie lada wyczynem kierowcy. Ale i on musi dać za wygraną i zatrzymuje się spory kawałek przed wejściem na ścieżkę prowadzącą do jaskini Yourambulla. Dalej, po miękkim podłożu idziemy już pieszo, by po lekkiej wspinaczce spotkać się twarzą w twarz i to dosłownie i w przenośni z duchem Aborygenów. Na ścianach jaskini podziwiamy aborygeńskie malowidła sprzed kilku tysięcy lat. Czy to duch Aborygenów sprawił, czy też deszcz, który zrobił sobie krótką przerwę, dość powiedzieć, że na niebie w momencie wyjścia z jaskini ukazała się nam piękna tęcza, będąca w wierzeniach Aborygenów ważnym elementem, a dla nas wspaniałym dopełnieniem przed chwilą oglądanych malowideł. Skłaniam się bardziej do Ducha Aborygenów i to dobrego. Jeszcze nie raz okaże swe dobrotliwe oblicze, ale o tym jeszcze będę miał okazję przekonać się podczas dalszej części wyprawy.
Celem pierwszego dnia jest, oddalona od Adelaide o 450 km, położona w sercu Gór Flindersa, Wilpena Pound. Podczas pierwszych kilometrów trasy od czasu do czasu wpadam w drzemkę. Trochę winna tu deszczowa pogoda, trochę znużenie późnonocnym pakowaniem. Początkowo jedziemy znaną mi sprzed dwóch dni z odwiedzin Polish Hill River trasą i po stukilkudziesięciu kilometrach zatrzymujemy się w niewielkim miasteczku Clare. Znajdujemy się w centrum Clare Valley, która jest obok Barossa Valey najbardziej znanym miejscem produkcji wina w Południowej Australii. Krótki spacer po miasteczku zakończony, jakżeby inaczej, degustacją wina w jednej z winiarń. Z sześciu serwowanych gatunków osobiście próbuję cztery. Choć nie jestem zbyt wielkim smakoszem win, wydaje mi się, że są niezłe. Następny postój po przejechaniu ok. 200 km w Quorn i po następnych 70 - Hawker. Odczuwamy już przedsmak outbacku. Atmosfera miasteczek trochę jakby z filmów o dzikim zachodzie, wokół już rdzawa przestrzeń australijskiego buszu. W tych okolicach nakręcono kilka filmów australijskich, m.in. znanego i w Polsce filmu, którego reżyserem jest Peter Weir - "Gallipoli". Szkoda, że w Quorn nie mamy okazji przejechać się kolejką parową o wdzięcznej nazwie Pichi Richi Railway, ale za to zjadamy pierwszy lunch, który sami sobie, pod kierunkiem Steve’a przygotowujemy.
Przed Wilpena Pound skręcamy w polną drogę co w warunkach rozmiękłej po ostatnich deszczach drogi jest nie lada wyczynem kierowcy. Ale i on musi dać za wygraną i zatrzymuje się spory kawałek przed wejściem na ścieżkę prowadzącą do jaskini Yourambulla. Dalej, po miękkim podłożu idziemy już pieszo, by po lekkiej wspinaczce spotkać się twarzą w twarz i to dosłownie i w przenośni z duchem Aborygenów. Na ścianach jaskini podziwiamy aborygeńskie malowidła sprzed kilku tysięcy lat. Czy to duch Aborygenów sprawił, czy też deszcz, który zrobił sobie krótką przerwę, dość powiedzieć, że na niebie w momencie wyjścia z jaskini ukazała się nam piękna tęcza, będąca w wierzeniach Aborygenów ważnym elementem, a dla nas wspaniałym dopełnieniem przed chwilą oglądanych malowideł. Skłaniam się bardziej do Ducha Aborygenów i to dobrego. Jeszcze nie raz okaże swe dobrotliwe oblicze, ale o tym jeszcze będę miał okazję przekonać się podczas dalszej części wyprawy.
14 sierpnia 2003, czwartek: Wilpena Pound
Do Wilpena Pound, miejsca wypadowego (kilkanaście tras do wyboru) do najciekawszych miejsc jednych ze starszych gór w Australii, Gór Flindersa, leżącego pośrodku, liczącego blisko 95 000 ha Flinders Rangers National Park, docieramy już o zapadającym zmierzchu i w towarzyszącym nam niestety znowu deszczu. Rozbijamy się na polu namiotowym. Nie lada sztuką jest rozłożenie namiotów po ciemku i w lekkim na szczęście deszczu. "Jakoś idzie", choć kształt mojego namiotu tylko trochę przypomina kształty innych, obok rozbitych. Szkoda, że nie byłem harcerzem. Obiadokolację Steve przywozi gotową: smażona ryba, frytki i sałatka warzywna. Okazuje się, że zamarudziłem przy namiocie i frytek zostało mi jak na lekarstwo, za to ryb i sałatki wystarcza. Wniosek na przyszłość - nie powinienem bywać na posiłkach ostatnim. W wieczornym planie jest jeszcze wizyta w pobliskim pubie. Australia bez piwa nie byłaby Australią. Choć jest raczej zimnawo, piwo rozgrzewa nas nieco, a przynajmniej nasze języki. "Wieczorek zapoznawczy" mamy poza sobą i czas spać. Wskakuję do śpiwora zanadto się nie rozbierając. Kto powiedział, że w Australii jest ciepło? Brr... Noc jakoś "przeżywam", choć przez jej większość śpię na ziemi, między rozsuniętymi materacami. "Twardziel" ze mnie, nie ma co.
Rankiem zwijamy namioty. Idzie nam to już znacznie raźniej tym bardziej, że promyki słońca przedzierają się przez gęste chmury i otaczający nas las eukaliptusowy. Budzi się dzień. Zbudziły się też, pewnie znacznie wcześniej, kangury. Podchodzą blisko obozowiska i skubią świeżą trawę. Jestem ... w Australii.
Śniadanie typowe i takie będzie praktycznie przez całą moja podróż. Płatki, kawa, grzanki itp. Zaraz po nim wymarsz w góry. Do wyboru dwie trasy: St. Mary’s Peak (6-7 godz.) i Mt. Ohlsen Bagge (3-4 godz.). Kilka osób idzie tylko na pobliski spacer. Na początek wybieram Mt. Ohlsen Bagge. Idę z czterema dziewczynami: trzy Hiszpanki i Japonka. Trasa jest dobrze oznakowana wiedzie z początku przez niezwykły, stary las eukaliptusowy. Wspinamy się coraz wyżej, miejscami jest całkiem stromo. W nagrodę otrzymujemy mimo chmur, które znowu zakrywają niebo, wspaniałe widoki. Robię chyba za dużo zdjęć, mając na uwadze fakt, że jest to początek mojej wędrówki po Australii. Nie mogę się jednak powstrzymać. Mimo że to zimowa australijska pora i roślinność jeszcze jest uśpiona, wyłuskuję kilka niesamowitych kwiatów wyrastających jakby z kamieni. Ktoś śpiewał, że na betonie kwiaty nie rosną. Okazuje się, że tutaj wszystko jest możliwe.
Za kolejną grupą skał wyłaniają się następne, o bardziej fantazyjnie ukształtowanych przez czas i Matkę Naturę formach. Im wyżej w górę, tym bardziej za plecami rozszerza się horyzont; wyłaniają się grzbiety gór i doliny górskie, tylko czasami oświetlone przebłyskującymi promieniami słońca przebijającymi się zza gęstych chmur. Jesteśmy na szczycie. Chwila nie tyle odpoczynku, co zadumy i "konsumpcji" widoków dookoła piętrzących się, do tej pory niewidocznych, następnych pasm szczytów. Ciszę i jednostajny poszum wiatru przerywa tylko dźwięk migawek naszych aparatów fotograficznych. Schodzimy. Miejscami okazuje się to nie takie łatwe. Niektóre stromizny lepiej jest jednak pokonywać w górę.
Po lunchu ruszamy dalej, na północ. Od razu wjeżdżamy na nieutwardzoną drogę uroczo wijącą się w górach. Lekko spłoszone gromadki kangurów i strusi przypatrują się nam, z wzajemnością zresztą. Nim - tuż przed zmierzchem - docieramy do Angorichiny, naszego dzisiejszego celu, zatrzymujemy się jeszcze kilka razy, by móc nasycić się co przedniejszymi widokami mijanych pasm Gór Flindersa.
Angorichinę trudno nazwać nawet osadą. Kilka domów skupionych w Northern Flinders Rangers, w tym oczywiście stacja benzynowa, "baropub" i schronisko. Nazwa osady w języku Aborygenów oznacza miejsce, gdzie krew rozdziela skały. Na obiad, a właściwie obiadokolację, Steeve przy naszym współudziale, przyrządza BBQ. W dzisiejszym menu mamy pieczone mięso wołowe i ... kangurze, kiełbaski, pieczone także na BBQ ziemniaki i warzywa. A oto przepis na pieczone na BBQ warzywa. Rozgrzaną płytę polać olejem. Na pierwszy "ogień" idzie pokrajana w talarki cebula, następnie w kostkę marchew, kalafior, brokuły, żółta i zielona fasolka oraz dynia. Co chwila wszystko należy mieszać doprawiając do smaku przyprawami i podawać razem z mięsem, nie do końca miękkie. Nawet niezłe.
Rozpalamy kominek w głównej sali schroniska. Nasze głowy też nieco rozpalone i to nie tylko za przyczyną buchającego ognia, ale również wypitego piwa i wina. Wieczoru zapoznawczego ciąg dalszy. Dość głośna muzyka z CD zagłusza nasze rozmowy. Jak zwykle rozumiem tylko część, choć od "rozpalenia" zaczynam być bardziej rozmowny. Jeden z uczestników, Anglik, zna nazwiska wielu!... polskich piłkarzy. Jego... długa lista kończy się na Dudku oraz Smolarku, ale dobre i to! Nikt z naszego grona nie słyszał o Bydgoszczy czy Toruniu, "uświadamiam" więc wszystkim, gdzie leżą te zacne europejskie miasta.
Rankiem zwijamy namioty. Idzie nam to już znacznie raźniej tym bardziej, że promyki słońca przedzierają się przez gęste chmury i otaczający nas las eukaliptusowy. Budzi się dzień. Zbudziły się też, pewnie znacznie wcześniej, kangury. Podchodzą blisko obozowiska i skubią świeżą trawę. Jestem ... w Australii.
Śniadanie typowe i takie będzie praktycznie przez całą moja podróż. Płatki, kawa, grzanki itp. Zaraz po nim wymarsz w góry. Do wyboru dwie trasy: St. Mary’s Peak (6-7 godz.) i Mt. Ohlsen Bagge (3-4 godz.). Kilka osób idzie tylko na pobliski spacer. Na początek wybieram Mt. Ohlsen Bagge. Idę z czterema dziewczynami: trzy Hiszpanki i Japonka. Trasa jest dobrze oznakowana wiedzie z początku przez niezwykły, stary las eukaliptusowy. Wspinamy się coraz wyżej, miejscami jest całkiem stromo. W nagrodę otrzymujemy mimo chmur, które znowu zakrywają niebo, wspaniałe widoki. Robię chyba za dużo zdjęć, mając na uwadze fakt, że jest to początek mojej wędrówki po Australii. Nie mogę się jednak powstrzymać. Mimo że to zimowa australijska pora i roślinność jeszcze jest uśpiona, wyłuskuję kilka niesamowitych kwiatów wyrastających jakby z kamieni. Ktoś śpiewał, że na betonie kwiaty nie rosną. Okazuje się, że tutaj wszystko jest możliwe.
Za kolejną grupą skał wyłaniają się następne, o bardziej fantazyjnie ukształtowanych przez czas i Matkę Naturę formach. Im wyżej w górę, tym bardziej za plecami rozszerza się horyzont; wyłaniają się grzbiety gór i doliny górskie, tylko czasami oświetlone przebłyskującymi promieniami słońca przebijającymi się zza gęstych chmur. Jesteśmy na szczycie. Chwila nie tyle odpoczynku, co zadumy i "konsumpcji" widoków dookoła piętrzących się, do tej pory niewidocznych, następnych pasm szczytów. Ciszę i jednostajny poszum wiatru przerywa tylko dźwięk migawek naszych aparatów fotograficznych. Schodzimy. Miejscami okazuje się to nie takie łatwe. Niektóre stromizny lepiej jest jednak pokonywać w górę.
Po lunchu ruszamy dalej, na północ. Od razu wjeżdżamy na nieutwardzoną drogę uroczo wijącą się w górach. Lekko spłoszone gromadki kangurów i strusi przypatrują się nam, z wzajemnością zresztą. Nim - tuż przed zmierzchem - docieramy do Angorichiny, naszego dzisiejszego celu, zatrzymujemy się jeszcze kilka razy, by móc nasycić się co przedniejszymi widokami mijanych pasm Gór Flindersa.
Angorichinę trudno nazwać nawet osadą. Kilka domów skupionych w Northern Flinders Rangers, w tym oczywiście stacja benzynowa, "baropub" i schronisko. Nazwa osady w języku Aborygenów oznacza miejsce, gdzie krew rozdziela skały. Na obiad, a właściwie obiadokolację, Steeve przy naszym współudziale, przyrządza BBQ. W dzisiejszym menu mamy pieczone mięso wołowe i ... kangurze, kiełbaski, pieczone także na BBQ ziemniaki i warzywa. A oto przepis na pieczone na BBQ warzywa. Rozgrzaną płytę polać olejem. Na pierwszy "ogień" idzie pokrajana w talarki cebula, następnie w kostkę marchew, kalafior, brokuły, żółta i zielona fasolka oraz dynia. Co chwila wszystko należy mieszać doprawiając do smaku przyprawami i podawać razem z mięsem, nie do końca miękkie. Nawet niezłe.
Rozpalamy kominek w głównej sali schroniska. Nasze głowy też nieco rozpalone i to nie tylko za przyczyną buchającego ognia, ale również wypitego piwa i wina. Wieczoru zapoznawczego ciąg dalszy. Dość głośna muzyka z CD zagłusza nasze rozmowy. Jak zwykle rozumiem tylko część, choć od "rozpalenia" zaczynam być bardziej rozmowny. Jeden z uczestników, Anglik, zna nazwiska wielu!... polskich piłkarzy. Jego... długa lista kończy się na Dudku oraz Smolarku, ale dobre i to! Nikt z naszego grona nie słyszał o Bydgoszczy czy Toruniu, "uświadamiam" więc wszystkim, gdzie leżą te zacne europejskie miasta.
15 sierpnia 2003, piątek: Angorichina - William Creek
Okazuje się, że nie mamy pozwolenia na dalszą jazdę. W tym przypadku chodzi tylko o dwugodzinną zwłokę spowodowaną koniecznością obeschnięcia rozmokłej po nocnym deszczu drogi. Wykorzystuję to na dłuższy spacer. Ale i tak pokonuję zaledwie cząstkę liczącego pięć godzin jednego z oznakowanych turystycznych szlaków. Odkrywam przy okazji sens aborygeńskiego znaczenia nazwy Angorichina. Pobliski strumień głęboko wrzyna się w mające miejscami rdzawe zabarwienie skały, wijąc się między sąsiadującymi zboczami. Spacer ułatwia niski poziom niezwykle czystej i nieźle smakującej wody. Raz po raz przechodzę po wystających kamieniach na drugą stronę. Trzeba zachować pewną ostrożność, bowiem kamienie są bardzo ostre. Szkoda, że spacer nie mógł być dłuższy. Okazuje się, że cześć grupki wypożyczyła rowery i już wyruszyła przed nami. Doganiamy ich naszym busem. Rowery zostają odstawione przy pobliskim wjeździe na farmę. Właściciel odbierze je sobie później.
Zostawiamy z boku Góry Flindersa i w Parachlina wjeżdżamy już na asfaltową szosę B-83. Mając już lekką zwłokę, mijamy tylko niewielkie miasteczko Leigh Creek, a zatrzymujemy się natomiast w Lyndhurst. Ciekawe to miejsce i to z kilku powodów. Bierze w tym miejscu swój początek Pustynia Strzeleckiego i droga wiodąca przez nią - Strzelecki Track, które to - nie powiem - są miło brzmiącymi nazwami na tym pustynnym odludziu. Drogowskaz informuje podróżnych, że następna stacja benzynowa jest odległa o... bagatelka - 500 km. Nieźle zważywszy, że jest to pustynna, gruntowa droga. Skręcamy w Szlak Strzeleckiego. Po chwili docieramy do "Gallery of Talk Alf", siedziby jednego z bardziej ekscentrycznych artystów australijskich. Cornelius Alferink, bo o nim mowa, jest wielkim samotnikiem. Mieszka po trosze jak buszman, po trosze jak Aborygen. Dookoła trochę bałaganu, ale i pomysłowości. Robię zdjęcie niezwykłej pralce napędzanej wiatrem, a w razie jego braku przekładnią rowerową. Samego artysty, który swoje rzeźby wykonuje z występującej w pobliżu miękkiej skały wapiennej, nie zastajemy w domu, ale jego rzeźby można sobie kupić wybierając je z mini galerii i wrzucając do skarbonki odpowiednią kwotę dolarów.
Nie jedziemy - a szkoda - dalej Szlakiem Strzeleckiego, ale cofamy się do B-83, którą dojeżdżamy do Marree, niewielkiej osady przy starej "Old Ghan", nieczynnej już starej linii kolejowej wiodącej z Adelaide do środka kontynentu. Czujemy już powiew "outbacku". Kilka zabudowań, hotel, "obowiązkowa" stacja benzynowa i niewielki sklep przy niej dumnie dzierżący nazwę "Supermarket". Wystarczy zajrzeć za zabudowania i wszędzie widać bezmiar pustynnego buszu. Tutaj swój początek bierze inny pustynny szlak, liczący "tylko" 615 km, "Oodnadatta Track", w który wjeżdżamy. Na dobre zapominamy o asfalcie, gdyż drogę stanowi dość równy ujeżdżony trakt. Miejscami, ku naszemu zdziwieniu, bus mknie z szybkością dochodzącą do 100 km/h a momentami nawet więcej. Gdy nie pada, szlak z pewnością można pokonać większym samochodem osobowym. Dookoła nic, tylko rdzawa pustynia a przed nami, ciągle odsłaniana przez horyzont, wydająca się kierować donikąd, droga. Chociaż nie tak do końca... Od czasu do czasu można dojrzeć resztki starych porzuconych onegdaj domów farmerskich, a właściwie ich murowanych kominów oraz biegnący wzdłuż szlaku nasyp dawnej linii kolejowej. Po kilkudziesięciu kilometrach - niespodzianka. W pobliżu Alberrie Creek znajdujemy, zajmującą kilkanaście pustynnych hektarów, niezwykłą galerię rzeźb plenerowych z resztek przedmiotów użytkowych, w tym niekiedy całych wraków np. samolotów czy samochodów. Samotność pustyni, odległość od cywilizacji "zanikający" czas potęgują tylko wrażenia i wywołują poczucie naszej ziemskiej tymczasowości. Pośród tych niezwykłych "złomowych" rzeźb i spękanej, mimo ostatnich opadów deszczu ziemi, dostrzegam kilka kilkucentymetrowych kwiatków. A jednak... Życie. Robię kilka (no, kilkanaście) zdjęć i dalej w drogę, by znowu po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymać się w następnym ciekawym miejscu.
Jest nim południowa część Jeziora Eyre, która wraz z wielokrotnie większą częścią północną stanowi pod względem wielkości trzecie, słone jezioro świata; za to najbardziej ze wszystkich zasolone. Południowa część jeziora ciągnie się na długości 64 km przy szerokości dochodzącej do 24 km, północna odpowiednio 144 km i 77 km. Leżące w największej w Australii depresji - 15 m poniżej poziomu morza - Jezioro Eyre, otrzymuje zaledwie ok. 100 mm opadów rocznie, co przy możliwościach wyparowania w tutejszych temperaturach rocznie ok. 3500 mm, stanowi rzeczywiście "kroplę w morzu". Raz na ok. 20 lat, a może i rzadziej, następują tutaj tak obfite opady, że jezioro stanowiące zwykle twardą jak lód warstwę soli, wypełnia się wodą dochodzącą do 6-10 m głębokości, tętniąc życiem milionowych rzesz wszelkiego rodzaju ptactwa i stworzeń wodnych.
By dojechać do jeziora, zjeżdżamy w boczną, grząską po ostatnich opadach, boczną drogę. Kierowca, obawiając się że ugrzęźniemy na dobre, zatrzymuje busa około kilometra od brzegu jeziora. Idziemy całą grupą pospacerować i to dosłownie po jeziorze. Normalnie można po solnej wyschniętej tafli jeździć samochodami, my widzimy jednak dość głębokie ślady kół terenowych samochodów, które lekko grzęznąc zawróciły. Zawraca także cała grupa. No może nie zupełnie cała. Zauważam ślady kangura w mokrej soli. Skoro kangur może, to... mogę i ja. Tak też robię. Im dalej idę w głąb jeziora, tym sól robi się twardsza, aż w końcu staje się twarda jak kamień. Wkoło niezwykła cisza. Za mną nieco w oddali czekający na brzegu bus, a przede mną niezmierzona dal mieniącej się w kolorach od bieli do różu, jakby zamarzniętej tafli... soli. Trzeba wracać. Kierowca-przewodnik trochę zniecierpliwiony, ale mieszczę się w limicie wyznaczonego czasu, więc nie czyni żadnych uwag. W komentarzach współpodróżnych jest trochę zdziwienia, trochę lekkiego podziwu dla mojej "odwagi" i trochę niedosytu, że nie poszli ze mną. Ja natomiast mam zrobionych kilkanaście zdjęć (znowu?) i świadomość niezwykłego spaceru po niezwykłym miejscu, ale także świadomość, że udało mi się zaledwie musnąć tego olbrzyma, jakim jest Jezioro Eyre.
Jest późne popołudnie, a my przed sobą mamy jeszcze ponad 100 km do celu naszego dzisiejszego etapu - William Creek. Do osady, która liczy sobie dwunastu stałych mieszkańców, docieramy już pod wieczór, gdy słońce chowa się za skrajem pustyni. Na miejscu jest oczywiście stacja benzynowa, całkiem przyzwoity kamping z restauracją, malutkie lotnisko i oczywiście pub. Na kampingu kolejna niespodzianka. Okazuje się, że nie będziemy spać w całkiem przyzwoicie wyglądających kampingach, lecz po prostu pod gołym niebem, na ziemi. Steve rozdaje nam "swagi", coś w rodzaju grubego brezentowego śpiwora z cienką gąbką służącą jako materac. Po przygotowaniu miejsca noclegowego, czyli rozłożeniu na piaszczystym podłożu swagów, udajemy się na kolację do restauracji i po ... wypiciu piwa (3,20 AUD) idziemy na... piwo do słynnego w całej Australii pubu. Chyba się "rozpiwię"! W pubie piwo lekko droższe (4,80 AUD), ale za to mój angielski jakby się "wygładził" i atmosfera jest jak z westernu, z tą różnicą, że ściany pooblepiane są nalepkami z całego świata, a z sufitu - obok poucinanych męskich krawatów - powiewają resztki damskiej bielizny pozostawione przez, mogące już wchodzić do australijskiego pubu, damy. Pozostawiam i ja świadectwo mojego pobytu w pubie naklejając tuż obok szafy grającej nalepkę klubową. Z telefonu przed pubem dzwonię z tego środka pustyni do Polski. Świat się kurczy.
Na kamping wracamy już o zupełnej ciemnicy. Miejsce naszego noclegu rozjaśnia tylko blask rozpalonego przez Steve’a ogniska. Jest dość chłodno, więc ubieram się ciepło i wskakuję w swój śpiwór i... do swaga. Nade mną miliony gwiazd, obok skrzypiące skry ogniska i kompletna cisza. Zasypiam po kolejnym dniu pełnym wrażeń, jednak chłód nocy budzi mnie kilka razy, wynagradzając jednak te chwilowe przerwy w śnie, widokiem wiszącego w niesamowitej bliskości roziskrzonego gwiazdami australijskiego nieba.
Zostawiamy z boku Góry Flindersa i w Parachlina wjeżdżamy już na asfaltową szosę B-83. Mając już lekką zwłokę, mijamy tylko niewielkie miasteczko Leigh Creek, a zatrzymujemy się natomiast w Lyndhurst. Ciekawe to miejsce i to z kilku powodów. Bierze w tym miejscu swój początek Pustynia Strzeleckiego i droga wiodąca przez nią - Strzelecki Track, które to - nie powiem - są miło brzmiącymi nazwami na tym pustynnym odludziu. Drogowskaz informuje podróżnych, że następna stacja benzynowa jest odległa o... bagatelka - 500 km. Nieźle zważywszy, że jest to pustynna, gruntowa droga. Skręcamy w Szlak Strzeleckiego. Po chwili docieramy do "Gallery of Talk Alf", siedziby jednego z bardziej ekscentrycznych artystów australijskich. Cornelius Alferink, bo o nim mowa, jest wielkim samotnikiem. Mieszka po trosze jak buszman, po trosze jak Aborygen. Dookoła trochę bałaganu, ale i pomysłowości. Robię zdjęcie niezwykłej pralce napędzanej wiatrem, a w razie jego braku przekładnią rowerową. Samego artysty, który swoje rzeźby wykonuje z występującej w pobliżu miękkiej skały wapiennej, nie zastajemy w domu, ale jego rzeźby można sobie kupić wybierając je z mini galerii i wrzucając do skarbonki odpowiednią kwotę dolarów.
Nie jedziemy - a szkoda - dalej Szlakiem Strzeleckiego, ale cofamy się do B-83, którą dojeżdżamy do Marree, niewielkiej osady przy starej "Old Ghan", nieczynnej już starej linii kolejowej wiodącej z Adelaide do środka kontynentu. Czujemy już powiew "outbacku". Kilka zabudowań, hotel, "obowiązkowa" stacja benzynowa i niewielki sklep przy niej dumnie dzierżący nazwę "Supermarket". Wystarczy zajrzeć za zabudowania i wszędzie widać bezmiar pustynnego buszu. Tutaj swój początek bierze inny pustynny szlak, liczący "tylko" 615 km, "Oodnadatta Track", w który wjeżdżamy. Na dobre zapominamy o asfalcie, gdyż drogę stanowi dość równy ujeżdżony trakt. Miejscami, ku naszemu zdziwieniu, bus mknie z szybkością dochodzącą do 100 km/h a momentami nawet więcej. Gdy nie pada, szlak z pewnością można pokonać większym samochodem osobowym. Dookoła nic, tylko rdzawa pustynia a przed nami, ciągle odsłaniana przez horyzont, wydająca się kierować donikąd, droga. Chociaż nie tak do końca... Od czasu do czasu można dojrzeć resztki starych porzuconych onegdaj domów farmerskich, a właściwie ich murowanych kominów oraz biegnący wzdłuż szlaku nasyp dawnej linii kolejowej. Po kilkudziesięciu kilometrach - niespodzianka. W pobliżu Alberrie Creek znajdujemy, zajmującą kilkanaście pustynnych hektarów, niezwykłą galerię rzeźb plenerowych z resztek przedmiotów użytkowych, w tym niekiedy całych wraków np. samolotów czy samochodów. Samotność pustyni, odległość od cywilizacji "zanikający" czas potęgują tylko wrażenia i wywołują poczucie naszej ziemskiej tymczasowości. Pośród tych niezwykłych "złomowych" rzeźb i spękanej, mimo ostatnich opadów deszczu ziemi, dostrzegam kilka kilkucentymetrowych kwiatków. A jednak... Życie. Robię kilka (no, kilkanaście) zdjęć i dalej w drogę, by znowu po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymać się w następnym ciekawym miejscu.
Jest nim południowa część Jeziora Eyre, która wraz z wielokrotnie większą częścią północną stanowi pod względem wielkości trzecie, słone jezioro świata; za to najbardziej ze wszystkich zasolone. Południowa część jeziora ciągnie się na długości 64 km przy szerokości dochodzącej do 24 km, północna odpowiednio 144 km i 77 km. Leżące w największej w Australii depresji - 15 m poniżej poziomu morza - Jezioro Eyre, otrzymuje zaledwie ok. 100 mm opadów rocznie, co przy możliwościach wyparowania w tutejszych temperaturach rocznie ok. 3500 mm, stanowi rzeczywiście "kroplę w morzu". Raz na ok. 20 lat, a może i rzadziej, następują tutaj tak obfite opady, że jezioro stanowiące zwykle twardą jak lód warstwę soli, wypełnia się wodą dochodzącą do 6-10 m głębokości, tętniąc życiem milionowych rzesz wszelkiego rodzaju ptactwa i stworzeń wodnych.
By dojechać do jeziora, zjeżdżamy w boczną, grząską po ostatnich opadach, boczną drogę. Kierowca, obawiając się że ugrzęźniemy na dobre, zatrzymuje busa około kilometra od brzegu jeziora. Idziemy całą grupą pospacerować i to dosłownie po jeziorze. Normalnie można po solnej wyschniętej tafli jeździć samochodami, my widzimy jednak dość głębokie ślady kół terenowych samochodów, które lekko grzęznąc zawróciły. Zawraca także cała grupa. No może nie zupełnie cała. Zauważam ślady kangura w mokrej soli. Skoro kangur może, to... mogę i ja. Tak też robię. Im dalej idę w głąb jeziora, tym sól robi się twardsza, aż w końcu staje się twarda jak kamień. Wkoło niezwykła cisza. Za mną nieco w oddali czekający na brzegu bus, a przede mną niezmierzona dal mieniącej się w kolorach od bieli do różu, jakby zamarzniętej tafli... soli. Trzeba wracać. Kierowca-przewodnik trochę zniecierpliwiony, ale mieszczę się w limicie wyznaczonego czasu, więc nie czyni żadnych uwag. W komentarzach współpodróżnych jest trochę zdziwienia, trochę lekkiego podziwu dla mojej "odwagi" i trochę niedosytu, że nie poszli ze mną. Ja natomiast mam zrobionych kilkanaście zdjęć (znowu?) i świadomość niezwykłego spaceru po niezwykłym miejscu, ale także świadomość, że udało mi się zaledwie musnąć tego olbrzyma, jakim jest Jezioro Eyre.
Jest późne popołudnie, a my przed sobą mamy jeszcze ponad 100 km do celu naszego dzisiejszego etapu - William Creek. Do osady, która liczy sobie dwunastu stałych mieszkańców, docieramy już pod wieczór, gdy słońce chowa się za skrajem pustyni. Na miejscu jest oczywiście stacja benzynowa, całkiem przyzwoity kamping z restauracją, malutkie lotnisko i oczywiście pub. Na kampingu kolejna niespodzianka. Okazuje się, że nie będziemy spać w całkiem przyzwoicie wyglądających kampingach, lecz po prostu pod gołym niebem, na ziemi. Steve rozdaje nam "swagi", coś w rodzaju grubego brezentowego śpiwora z cienką gąbką służącą jako materac. Po przygotowaniu miejsca noclegowego, czyli rozłożeniu na piaszczystym podłożu swagów, udajemy się na kolację do restauracji i po ... wypiciu piwa (3,20 AUD) idziemy na... piwo do słynnego w całej Australii pubu. Chyba się "rozpiwię"! W pubie piwo lekko droższe (4,80 AUD), ale za to mój angielski jakby się "wygładził" i atmosfera jest jak z westernu, z tą różnicą, że ściany pooblepiane są nalepkami z całego świata, a z sufitu - obok poucinanych męskich krawatów - powiewają resztki damskiej bielizny pozostawione przez, mogące już wchodzić do australijskiego pubu, damy. Pozostawiam i ja świadectwo mojego pobytu w pubie naklejając tuż obok szafy grającej nalepkę klubową. Z telefonu przed pubem dzwonię z tego środka pustyni do Polski. Świat się kurczy.
Na kamping wracamy już o zupełnej ciemnicy. Miejsce naszego noclegu rozjaśnia tylko blask rozpalonego przez Steve’a ogniska. Jest dość chłodno, więc ubieram się ciepło i wskakuję w swój śpiwór i... do swaga. Nade mną miliony gwiazd, obok skrzypiące skry ogniska i kompletna cisza. Zasypiam po kolejnym dniu pełnym wrażeń, jednak chłód nocy budzi mnie kilka razy, wynagradzając jednak te chwilowe przerwy w śnie, widokiem wiszącego w niesamowitej bliskości roziskrzonego gwiazdami australijskiego nieba.
16 sierpnia 2003, sobota: William Creek - Coober Pedy
Rankiem budzi nas, wnosząc trochę ciepła, wschodzące słońce. Przede mną kolejna atrakcja. Zapisałem się bowiem na godzinny lot małym samolotem nad północną część Jeziora Eyre. Wraz z Dawidem (jedyna osoba starsza ode mnie w całej grupie) udaję się na "lotnisko", które składa się z ziemnego pasa startowego oraz zabudowań. Jesteśmy kilka minut przed umówioną godziną lotu. W "Porcie Lotniczym" nie ma żywej duszy, za to wszystkie pomieszczenia są otwarte na oścież. Biuro, mała poczekalnia, itp. Po chwili słyszymy warkot nadlatującej czteromiejscowej Cesny. Wyskakuje z niej dziewczyna - pilot mająca "na oko" ze 20 lat. Aż strach się bać. Po spisaniu naszych danych osobowych i obowiązkowym ważeniu - razem mimo wyraźnej tuszy Dawida nie ważymy chyba za dużo - wsiadamy do samolociku. Zajmuję miejsce obok pilota i po krótkim instruktażu polegającym na zakazie ruszania czegokolwiek (mam po swojej stronie takie same stery jak po stronie pilota) jesteśmy w powietrzu. Dopiero z góry, a lecimy na wysokości ok. 200-300 metrów, można dostrzec nieprzebrany ogrom otaczającej nas pustyni. W dole księżycowy krajobraz; wyschnięte koryta rzek i potoków, które zapomniały już chyba jak wygląda woda, mniejsze i większe białawe oczka wyschniętych słonych jezior i stawów. Wszystko w szarobiałej tonacji. Wzdłuż koryt widać karłowate formy krzewów. Skąd one biorą wodę?
Już po kilkunastu minutach lotu na horyzoncie widać białą, przechodząca w niebieskawy róż połać Jeziora Eyre. Po chwili pod nami nie ma nic oprócz niekończącej się odbijającej się w słońcu tafli soli, do złudzenia przypominającej lód na zamarzniętej powierzchni jeziora. I znów wśród miarowego warkotu silnika, zawieszeni w powietrzu nad bezbrzeżnym ogromem Jeziora odczuwamy ogrom i cząstkę tajemnicy Przyrody. Szerokim kołem zawracamy, a my ciągle urzeczeni widokiem, z nosami przy szybach patrzymy w dół. Chwilami zapominamy, że mamy ze sobą aparaty fotograficzne, ale i tak robię całe mnóstwo zdjęć, chyba "za mnóstwo". Po chwili zbliżamy się już do tych kilku zagubionych na pustyni zabudowań stanowiących William Creek. Z góry to zagubienie z pewnością jest jeszcze bardziej widoczne. Miękko siadamy na pasie startowym. Widać, że nasza pilotka chyba urodziła się w tym samolocie. Było super.
Reszta ekipy już czeka na nas spakowana i ruszamy dalej. Pustynia, pustynia, pustynia... Nie taka sama przez cały czas, ale jednak pustynia. Mijamy po drodze wrak porzuconego samochodu osobowego i jak się później okaże nie jest to znowu bardzo rzadki widok w australijskim buszu. Na wysokości Anna Creek opuszczamy Szlak Oodnadatta i skręcamy w kierunku Coober Pedy. Pustynny busz zmienia się w kamienistą pustynię. Jak okiem sięgnąć płaski pokryty kamieniami teren, żadnych drzew czy krzewów. Ok. 30 km przed miastem inna ciekawostka; The Dog Fence, dłuższy 2,5 raza od Muru Chińskiego, liczący sobie ok. 5400 km, płot przeciwko psom dingo. Wybudowany 120 lat temu, miał chronić największy skarb Australii - owce. Ciągnie się od Great Australian Bight na pograniczu stanów Australii Zachodniej i Południowej przez cały kontynent, aż do wybrzeży Queensland. Teraz w tym jednakże miejscu wydaje się, że nikogo nie chroni. Dookoła żywej duszy, jak okiem sięgnąć tylko kamienista pustynia.
Przed Coober Pedy wjeżdżamy na drogę asfaltową i wracamy do cywilizacji. Przejeżdżamy tylko przez miasto i udajemy się do pobliskiego The Breakaways Reserve. Jest to liczący przeszło 70 milionów lat płaskowyż z formacjami skalnymi tworzącymi niesamowity kontrast z otaczającą pustynną równiną; okolice były scenerią do nakręcanych tu filmów takich jak "Mad Max III" czy "Priscilla Królowa Pustyni".
Wracamy do miasteczka. Kwaterujemy się w niesamowitym, bo umieszczonym pod ziemią schronisku. Jedna długa, wykuta w wapiennej skale podziemna jama z wnękami na piętrowe łóżka. Okazuje się, że wiele rzeczy znajduje się w tym miejscu pod ziemią. Coober Pedy jest światową stolicą wydobycia opali - a z uwagi na panujące w sercu pustyni upały - już pierwsi ich poszukiwacze zauważyli, że jedyne miejsce, w którym można przeżyć, znajduje się pod ziemią w wydrążonych w miękkich skałach jamach. Zwiedzamy ciekawe muzeum - znajdujące się oczywiście pod ziemią - gdzie poznajemy historię odkrycia tego cennego kruszcu oraz metody jego wydobycia i obróbki. Nazwa tego liczącego około 3,5 tysiąca mieszkańców z ponad 45 narodowości miasteczka, wywodzi się od aborygeńskiego "kupa pity", co oznacza "biały człowiek w dziurze". Tych "dziur" zrobiono - i pozostawiono - od 1915 r. już około 250 tysięcy. Sporo. Moja grupa ma jeszcze dalszy plan pobytu w mieście, ja jednak zwalniam się, by odwiedzić znajomych Polonusów mieszkających, tak jak trzy czwarte mieszkańców tego miasta, pod ziemią. Przed spotkaniem robię krótki spacer po miasteczku. Wpadam na chwilę do uroczego malutkiego podziemnego kościółka, w którym akurat odbywa się ceremonia ślubna. Na ulicach widać sporo Aborygenów. Niestety - widok nieciekawy - prawie półnagie brudne dzieci, podchmieleni starsi, większość z nich ubranych jest w zniszczoną brudnawą odzież, jednak są spokojni, nie zaczepiają turystów.
Wejście do domu Piotra i Gosi znajduje się na zewnątrz, tak jak i część kuchni. Cała reszta jest wydrążona w skale. W domu znajdują się oczywiście wszystkie wygody: prąd, woda, kanalizacja, telefon itp. W mieszkaniu jest stała temperatura - ok. 21 stopni Celsjusza i to bez względu na porę dnia czy porę roku. Takie rozwiązanie budownictwa mieszkalnego ma jeszcze jedną zaletę. W razie potrzeby powiększenia mieszkania można to zrobić w prosty sposób, wydrążając w skale głębiej jeszcze jedno pomieszczenie. Piotr jest urodzonym już w Australii synem Stefana, partyzanta z Lubelskiego, który wyemigrował do Australii w latach pięćdziesiątych. Pan Stefan porywa mnie na chwilę i opowiada o swych i swojej rodziny losach, które starczyłyby na porządny scenariusz do rodzinnej sagi filmowej. Z początku miał sklep w Adelaide, potem wciągnęły go opale, którym do dziś jest wierny i o których może wiele opowiedzieć. Słuchając dziejów rodziny, "przechodzę" krótki kurs obróbki opali. Tylko jedno z kilkorga jego dzieci - Piotr właśnie - trudni się wydobywaniem opali i mieszka w Coober Pedy. Nie każdy jest w stanie znieść trudy życia w tym pustynnym, odludnym miasteczku, gdzie temperatury nierzadko sięgają w dzień ok. 50 stopni a w nocy potrafi być bardzo chłodno. Gosia, "przywieziona z Mazur żona dla Australijczyka - Piotra", zaaklimatyzowała się i czuje się tutaj dobrze. Do swej córeczki Ani jednego dnia mówi się w domu po polsku a drugiego po angielsku. Też fajnie.
Piotr z pasją równą ojcu opowiada o wydobywaniu opali i życiu w Coober Pedy. Swe opowieści ilustruje filmem wideo. Razem z gospodarzem żałujemy, że nie mogę zostać na drugi dzień. Moglibyśmy spróbować poszukać osobiście trochę opali. Może następnym razem. Przemiła gościna przedłuża się do późnych godzin nocnych. Obdarowany kilkoma okazami opali, późną nocą ląduję w schronisku. Odczuwam na własnej skórze pozytywy podziemnego mieszkania. Mimo, że na dworze chłodno, pierwszy raz śpię w śpiworze bez dodatkowych ciepłych rzeczy.
Już po kilkunastu minutach lotu na horyzoncie widać białą, przechodząca w niebieskawy róż połać Jeziora Eyre. Po chwili pod nami nie ma nic oprócz niekończącej się odbijającej się w słońcu tafli soli, do złudzenia przypominającej lód na zamarzniętej powierzchni jeziora. I znów wśród miarowego warkotu silnika, zawieszeni w powietrzu nad bezbrzeżnym ogromem Jeziora odczuwamy ogrom i cząstkę tajemnicy Przyrody. Szerokim kołem zawracamy, a my ciągle urzeczeni widokiem, z nosami przy szybach patrzymy w dół. Chwilami zapominamy, że mamy ze sobą aparaty fotograficzne, ale i tak robię całe mnóstwo zdjęć, chyba "za mnóstwo". Po chwili zbliżamy się już do tych kilku zagubionych na pustyni zabudowań stanowiących William Creek. Z góry to zagubienie z pewnością jest jeszcze bardziej widoczne. Miękko siadamy na pasie startowym. Widać, że nasza pilotka chyba urodziła się w tym samolocie. Było super.
Reszta ekipy już czeka na nas spakowana i ruszamy dalej. Pustynia, pustynia, pustynia... Nie taka sama przez cały czas, ale jednak pustynia. Mijamy po drodze wrak porzuconego samochodu osobowego i jak się później okaże nie jest to znowu bardzo rzadki widok w australijskim buszu. Na wysokości Anna Creek opuszczamy Szlak Oodnadatta i skręcamy w kierunku Coober Pedy. Pustynny busz zmienia się w kamienistą pustynię. Jak okiem sięgnąć płaski pokryty kamieniami teren, żadnych drzew czy krzewów. Ok. 30 km przed miastem inna ciekawostka; The Dog Fence, dłuższy 2,5 raza od Muru Chińskiego, liczący sobie ok. 5400 km, płot przeciwko psom dingo. Wybudowany 120 lat temu, miał chronić największy skarb Australii - owce. Ciągnie się od Great Australian Bight na pograniczu stanów Australii Zachodniej i Południowej przez cały kontynent, aż do wybrzeży Queensland. Teraz w tym jednakże miejscu wydaje się, że nikogo nie chroni. Dookoła żywej duszy, jak okiem sięgnąć tylko kamienista pustynia.
Przed Coober Pedy wjeżdżamy na drogę asfaltową i wracamy do cywilizacji. Przejeżdżamy tylko przez miasto i udajemy się do pobliskiego The Breakaways Reserve. Jest to liczący przeszło 70 milionów lat płaskowyż z formacjami skalnymi tworzącymi niesamowity kontrast z otaczającą pustynną równiną; okolice były scenerią do nakręcanych tu filmów takich jak "Mad Max III" czy "Priscilla Królowa Pustyni".
Wracamy do miasteczka. Kwaterujemy się w niesamowitym, bo umieszczonym pod ziemią schronisku. Jedna długa, wykuta w wapiennej skale podziemna jama z wnękami na piętrowe łóżka. Okazuje się, że wiele rzeczy znajduje się w tym miejscu pod ziemią. Coober Pedy jest światową stolicą wydobycia opali - a z uwagi na panujące w sercu pustyni upały - już pierwsi ich poszukiwacze zauważyli, że jedyne miejsce, w którym można przeżyć, znajduje się pod ziemią w wydrążonych w miękkich skałach jamach. Zwiedzamy ciekawe muzeum - znajdujące się oczywiście pod ziemią - gdzie poznajemy historię odkrycia tego cennego kruszcu oraz metody jego wydobycia i obróbki. Nazwa tego liczącego około 3,5 tysiąca mieszkańców z ponad 45 narodowości miasteczka, wywodzi się od aborygeńskiego "kupa pity", co oznacza "biały człowiek w dziurze". Tych "dziur" zrobiono - i pozostawiono - od 1915 r. już około 250 tysięcy. Sporo. Moja grupa ma jeszcze dalszy plan pobytu w mieście, ja jednak zwalniam się, by odwiedzić znajomych Polonusów mieszkających, tak jak trzy czwarte mieszkańców tego miasta, pod ziemią. Przed spotkaniem robię krótki spacer po miasteczku. Wpadam na chwilę do uroczego malutkiego podziemnego kościółka, w którym akurat odbywa się ceremonia ślubna. Na ulicach widać sporo Aborygenów. Niestety - widok nieciekawy - prawie półnagie brudne dzieci, podchmieleni starsi, większość z nich ubranych jest w zniszczoną brudnawą odzież, jednak są spokojni, nie zaczepiają turystów.
Wejście do domu Piotra i Gosi znajduje się na zewnątrz, tak jak i część kuchni. Cała reszta jest wydrążona w skale. W domu znajdują się oczywiście wszystkie wygody: prąd, woda, kanalizacja, telefon itp. W mieszkaniu jest stała temperatura - ok. 21 stopni Celsjusza i to bez względu na porę dnia czy porę roku. Takie rozwiązanie budownictwa mieszkalnego ma jeszcze jedną zaletę. W razie potrzeby powiększenia mieszkania można to zrobić w prosty sposób, wydrążając w skale głębiej jeszcze jedno pomieszczenie. Piotr jest urodzonym już w Australii synem Stefana, partyzanta z Lubelskiego, który wyemigrował do Australii w latach pięćdziesiątych. Pan Stefan porywa mnie na chwilę i opowiada o swych i swojej rodziny losach, które starczyłyby na porządny scenariusz do rodzinnej sagi filmowej. Z początku miał sklep w Adelaide, potem wciągnęły go opale, którym do dziś jest wierny i o których może wiele opowiedzieć. Słuchając dziejów rodziny, "przechodzę" krótki kurs obróbki opali. Tylko jedno z kilkorga jego dzieci - Piotr właśnie - trudni się wydobywaniem opali i mieszka w Coober Pedy. Nie każdy jest w stanie znieść trudy życia w tym pustynnym, odludnym miasteczku, gdzie temperatury nierzadko sięgają w dzień ok. 50 stopni a w nocy potrafi być bardzo chłodno. Gosia, "przywieziona z Mazur żona dla Australijczyka - Piotra", zaaklimatyzowała się i czuje się tutaj dobrze. Do swej córeczki Ani jednego dnia mówi się w domu po polsku a drugiego po angielsku. Też fajnie.
Piotr z pasją równą ojcu opowiada o wydobywaniu opali i życiu w Coober Pedy. Swe opowieści ilustruje filmem wideo. Razem z gospodarzem żałujemy, że nie mogę zostać na drugi dzień. Moglibyśmy spróbować poszukać osobiście trochę opali. Może następnym razem. Przemiła gościna przedłuża się do późnych godzin nocnych. Obdarowany kilkoma okazami opali, późną nocą ląduję w schronisku. Odczuwam na własnej skórze pozytywy podziemnego mieszkania. Mimo, że na dworze chłodno, pierwszy raz śpię w śpiworze bez dodatkowych ciepłych rzeczy.
17 sierpnia 2003, niedziela: Coober Pedy - Uluru
W tym dniu robimy sporo kilometrów, bo ok. 800. Ruszamy wcześnie - o 6.15, jeszcze przed świtem. Po drodze obserwujemy wschód słońca i gnamy przed siebie. Robię kilka zdjęć. Nie zdążam jednak nacisnąć spustu migawki, gdy spłoszony przez naszego pędzącego busa, orzeł wzbija się nagle nad szosą, czy gdy mijamy psa dingo - który w przeciwieństwie do orła - stoi sobie z godnością całkiem blisko szosy. W innym miejscu przez szosę przechodzi małe stadko krów, niewiele robiąc sobie z niezbyt dużego - na szczęście - ruchu na drodze. Trochę to niebezpieczne i dla krów i dla pojazdów. Szczęściem jest już jasno i kierowca w porę zatrzymuje się, pozwalając zwierzętom przejść, niczym pieszym na pasach.
Od granicy stanów - Australii Południowej i Terytorium Północnego - mamy 295 km do Alice Springs i "tylko" 1780 do Darwin. Od czasu do czasu mijają nas olbrzymie traki, tj. ciężarówki z dwiema a nawet trzema przyczepami o długości dochodzącej do prawie 60 m (dokładna dozwolona ich długość to 59,3 m). Wyprzedzić taką "bestię" nie jest łatwo, chociaż przy niewielkim ruchu i niekończących się prostych odcinkach szosy, jest to możliwe. Zawsze przeżywamy przy tym mały dreszczyk emocji. Robi się ciepło, nareszcie! Zdejmuję polar; wszyscy coś zdejmują.
Kulgera jest pierwszą napotkaną po drodze osadą w Terytorium Północnym. Do dzisiejszego celu podróży - Uluru - mamy stąd 100 km. Na stacji paliwowej paliwo droższe o ok. 40-50% od cen z Melbourne czy Adelaide (gaz - 0,82, diesel - 1,22, benzyna 1,25 AUS), co i tak w przeliczeniu daje ceny podobne do cen płaconych w Polsce. Krótki postój stwarza okazję do zafundowania sobie przejażdżki na wielbłądzie. Te sprowadzone do budowy kolei z Adelaide do Alice Springs jeszcze w XIX stuleciu z Afganistanu jednogarbne dromadery, dziś spotkać można w buszu w stanie dzikim albo udomowione, jako atrakcje turystyczne. Nigdy jeszcze nie dosiadałem grzbietu wielbłąda, co ja mówię, nigdy tak naprawdę nie jeździłem nawet na koniu, ale co tam. Okazja może się tak szybko nie powtórzyć. Wielbłąd klęczy, więc wsiadam na niego z łatwością. Zwierzę, kołysząc na boki, wstaje i podnosi mnie na wysokość 2-3 m, więc trzymam się mocno siodła i... jazda. Trochę spokojna jest to jazda, bo kręcimy się w kółko, a zwierzę prowadzone jest za linkę przez poganiacza. Ale jak na pierwszy raz to i tak w sam raz. Cała przyjemność trwa krótko - 5 minut i tyleż samo dolarów kosztuje.
Chcąc zdążyć na zachód słońca przy słynnym Uluru, ruszamy! Płacąc 16,75 AUD kupujemy, ważny przez trzy dni bilet do Uluru National Park i można z bliska delektować się tą niesamowitą skałą. Niby widok znany z setek zdjęć i wielu filmów, lecz rzeczywistość przerasta oczekiwania. Objeżdżamy mającą coś z magii Górę dookoła. Z bliska jest jeszcze bardziej niesamowita. Oczywiście robię mnóstwo zdjęć i przez dwa najbliższe dni trudno będzie mi tego nie robić. Znajdujemy platformę widokową, skąd najlepiej jest obserwować zachód słońca. Niestety, nie jesteśmy sami i szczerze mówiąc trochę to przeszkadza. Dziesiątki autobusów, busów i innych samochodów, setki ludzi. Wszyscy czekają na ten od niepamięci odbywający się spektakl natury. Niektórzy celebrują ten fakt szampanem, a przy luksusowych autokarach pojawiają się nakryte białymi obrusami stoły, kieliszki, eleganccy kelnerzy. Trwa chwila oczekiwania. Spektakl zaczyna się o godz. 18.05 i trwa krótko bo do 18.30. Co 5 minut robię zdjęcia zmieniającej swe kolory, dzięki szybko skrywającemu się za horyzontem słońcu, Świętej Górze Aborygenów. Uluru układa się do snu w kolorach od jasnopomarańczowego, poprzez fiolet do ciemnej szarości, przechodząc przez całą gamę trudnych do określenia kolorów i "międzykolorów". Jest super. Już o zmierzchu kwaterujemy się w Ayers Rock Resort, małym turystycznym miasteczku złożonym z hoteli, pól namiotowych i części usługowej. Choć mogę spać w namiocie, wybieram - jak "prawdziwy" traper - swag. Jest ciepła noc i nasycony wrażeniami minionego dnia szybko zasypiam z tobołkiem rzeczy pod głową (brak poduszki), nade mną niezliczony, niezwykłej jasności południowy gwiazdozbiór.
Od granicy stanów - Australii Południowej i Terytorium Północnego - mamy 295 km do Alice Springs i "tylko" 1780 do Darwin. Od czasu do czasu mijają nas olbrzymie traki, tj. ciężarówki z dwiema a nawet trzema przyczepami o długości dochodzącej do prawie 60 m (dokładna dozwolona ich długość to 59,3 m). Wyprzedzić taką "bestię" nie jest łatwo, chociaż przy niewielkim ruchu i niekończących się prostych odcinkach szosy, jest to możliwe. Zawsze przeżywamy przy tym mały dreszczyk emocji. Robi się ciepło, nareszcie! Zdejmuję polar; wszyscy coś zdejmują.
Kulgera jest pierwszą napotkaną po drodze osadą w Terytorium Północnym. Do dzisiejszego celu podróży - Uluru - mamy stąd 100 km. Na stacji paliwowej paliwo droższe o ok. 40-50% od cen z Melbourne czy Adelaide (gaz - 0,82, diesel - 1,22, benzyna 1,25 AUS), co i tak w przeliczeniu daje ceny podobne do cen płaconych w Polsce. Krótki postój stwarza okazję do zafundowania sobie przejażdżki na wielbłądzie. Te sprowadzone do budowy kolei z Adelaide do Alice Springs jeszcze w XIX stuleciu z Afganistanu jednogarbne dromadery, dziś spotkać można w buszu w stanie dzikim albo udomowione, jako atrakcje turystyczne. Nigdy jeszcze nie dosiadałem grzbietu wielbłąda, co ja mówię, nigdy tak naprawdę nie jeździłem nawet na koniu, ale co tam. Okazja może się tak szybko nie powtórzyć. Wielbłąd klęczy, więc wsiadam na niego z łatwością. Zwierzę, kołysząc na boki, wstaje i podnosi mnie na wysokość 2-3 m, więc trzymam się mocno siodła i... jazda. Trochę spokojna jest to jazda, bo kręcimy się w kółko, a zwierzę prowadzone jest za linkę przez poganiacza. Ale jak na pierwszy raz to i tak w sam raz. Cała przyjemność trwa krótko - 5 minut i tyleż samo dolarów kosztuje.
Chcąc zdążyć na zachód słońca przy słynnym Uluru, ruszamy! Płacąc 16,75 AUD kupujemy, ważny przez trzy dni bilet do Uluru National Park i można z bliska delektować się tą niesamowitą skałą. Niby widok znany z setek zdjęć i wielu filmów, lecz rzeczywistość przerasta oczekiwania. Objeżdżamy mającą coś z magii Górę dookoła. Z bliska jest jeszcze bardziej niesamowita. Oczywiście robię mnóstwo zdjęć i przez dwa najbliższe dni trudno będzie mi tego nie robić. Znajdujemy platformę widokową, skąd najlepiej jest obserwować zachód słońca. Niestety, nie jesteśmy sami i szczerze mówiąc trochę to przeszkadza. Dziesiątki autobusów, busów i innych samochodów, setki ludzi. Wszyscy czekają na ten od niepamięci odbywający się spektakl natury. Niektórzy celebrują ten fakt szampanem, a przy luksusowych autokarach pojawiają się nakryte białymi obrusami stoły, kieliszki, eleganccy kelnerzy. Trwa chwila oczekiwania. Spektakl zaczyna się o godz. 18.05 i trwa krótko bo do 18.30. Co 5 minut robię zdjęcia zmieniającej swe kolory, dzięki szybko skrywającemu się za horyzontem słońcu, Świętej Górze Aborygenów. Uluru układa się do snu w kolorach od jasnopomarańczowego, poprzez fiolet do ciemnej szarości, przechodząc przez całą gamę trudnych do określenia kolorów i "międzykolorów". Jest super. Już o zmierzchu kwaterujemy się w Ayers Rock Resort, małym turystycznym miasteczku złożonym z hoteli, pól namiotowych i części usługowej. Choć mogę spać w namiocie, wybieram - jak "prawdziwy" traper - swag. Jest ciepła noc i nasycony wrażeniami minionego dnia szybko zasypiam z tobołkiem rzeczy pod głową (brak poduszki), nade mną niezliczony, niezwykłej jasności południowy gwiazdozbiór.
18 sierpnia 2003, poniedziałek: Uluru c.d.
Wstajemy dość wcześnie, bo o godz. 5.00. Szybkie śniadanie i już jedziemy naszym busem podziwiać pobudkę Olbrzyma. Z przeciwnej niż w dniu wczorajszym strony oczekujemy na słońce. Jest! Od godz. 7.00 jak w dniu wczorajszym robię zdjęcia, tym razem nie tylko Górze, ale i wschodzącemu z przeciwnej strony słońcu. Zadziwiające są w Australii jego wschody i zachody. Trwają kilkanaście minut, a tarcza słońca przesuwa się zdumiewająco szybko zmieniając błyskawicznie kolory nieba i oświetlanych pod zmiennym kątem i zmienną siłą obiektów. Uluru wraz ze słońcem budzi się z nocnego snu, zmieniając swe barwy niczym kameleon.
Jeszcze podczas jazdy z Coober Pedy kierowca pokazywał nam artykuł w gazecie na temat wchodzenia na Uluru. Okazuje się, że część Aborygenów wcale nie jest przeciwna wchodzeniu turystów na nią, oczywiście przy zachowaniu szacunku do tego dla nich świętego miejsca. Zresztą ruch turystyczny w tym miejscu jest także dla nich świetnym interesem. Są oni od kilku już lat prawowitymi "właścicielami" Uluru. Państwo zwróciło im Górę w posiadanie, a oni oddali ją państwu w 99-letnią dzierżawę jako park narodowy, pozostawiając sobie kilka lukratywnych posad w zarządzie parku, a także związaną z ruchem turystycznym, pokaźną część zysków. Nie wolno wspinać się na Uluru w czasie odbywających się obrzędów aborygeńskich. Ze względu bezpieczeństwa nie pozwala się na wspinaczkę przy upałach powyżej 36°C - co nie jest tutaj rzadkością, podczas opadów deszczu - niezwykle rzadkich w tym rejonie, podczas silnych wiatrów, a także 30 minut przed zachodem słońca i do 30 minut przed jego wschodem.
Tak czy inaczej mam dylemat: czy obejść, liczącą sobie w obwodzie - bagatela - 9,4 km, Górę ścieżką dookoła, czy specjalnie wytyczoną trasą spróbować "zdobyć" jej, leżący na wysokości 348 metrów, szczyt. Ostrzeżenia o niebezpieczeństwach związanych ze wspinaczką widnieją na specjalnych tablicach. Nie ma roku, by ktoś nie zakończył w tym miejscu swej, nie tylko turystycznej, ale i ziemskiej wędrówki. Obydwie propozycje są niezwykle kuszące, ale czasu jest tylko na realizację jednej z nich.
O godz. 7.53 zaczynam się ... wspinać. Cholera! - skośnie! Najpierw odcinek bez łańcucha w miarę możliwy; potem zaczynają się "schody". Oczywiście nie ma żadnych schodów, tylko stromo jak diabli. Całe szczęście, że są łańcuchy, których praktycznie nie puszczam ani przez moment. Myśląc o aborygeńskim Duchu Uluru zaczynam mieć wątpliwości, czy nie lepiej by było wybrać spacer wokół Góry. Boję się spojrzeć w dół. Nie chcę myśleć, co będzie, gdy będę musiał wracać, a będę musiał, bo innej możliwości nie ma. Otuchy dodaje widok idących w górę - oni też przecież będą schodzić, więc może nie będzie tak źle; może... Wchodzę spokojnie, robiąc kilka króciutkich przystanków, cały czas jednak przy linie. Oprócz niej nic, tylko goła, bardzo skośna skała. Nieco dłuższy przystanek robię sobie na malutkiej naturalnej platformie, gdzie kończy się łańcuch. Mogę się wreszcie odwrócić. Widoki... "palce lizać!" Idę dalej. Jeszcze tylko kilkumetrowy kawałek łańcucha przy bardzo ostrym podejściu i dalej już tylko skała. Trasa wytyczona jest białą linią, też stromo, choć już nie tak, no i nie ma już takich spadów w dół. Na górze trochę wieje, przydaje się więc polar, który wziąłem ze sobą. Idę. Znakomicie spisują się moje buty trekingowe. Warto było wydać na nie "fortunę". Nadal nie patrzę w dół, to potem. Teraz spokojnie, równym rytmem w górę.
Uff! Najgorsze mam już za sobą. Teraz jest lepiej. Nadal w górę, ale znacznie łagodniej, bezpieczniej. Zaczynam robić zdjęcia. Przedtem ani, ani. Jeszcze kilka nieco trudniejszych odcinków i "VICTORIA"... jestem na szczycie. Można się radować i napawać otaczającymi widokami. Mankamentem jest dość sporej wielkości, jak na takie miejsce, tłumek turystów. Nie spieszy mi się. Czekam aż szczyt opuszcza pierwsza fala zdobywców i patrzę, patrzę, podziwiam, podziwiam. Doprawdy, jest co. Smakuję wodę zebraną po ostatnich deszczach w zagłębieniu skalnym, nawet niezła.
Zaczynam powrót. Chyba Dobry Duch Aborygeńskiego Uluru ma mnie pod swoją opieką. Odcinki, które wydawały się dla mnie trudne, pokonuję teraz z łatwością. Coraz mniej lęku. Nadal jednak trochę obawiam się ostatniego odcinka. Nadal skośnie jak ..., ale Duch czuwa. Zupełnie bez lęku spoglądam w dół. Jest super. Pozbawiony lęku, ale nie roztropności, schodzę spokojnie w dół, nie przytrzymując się łańcucha, no może trochę, ale tylko gdy chcę przystanąć, by zrobić, zdjęcie. Jestem na dole i jest wspaniale. Przynajmniej w moim przypadku Duch Uluru był łaskawy. I nie myślę tylko o wejściu i zejściu. To dzisiaj zrobiło kilka setek ludzi. Myślę o Jego udziale w pokonaniu przeze mnie lęku zejścia i spoglądania w dół. Może to było za sprawą dobrych butów, przyzwyczajenia się do wysokości i mojej niezłej sprawności fizycznej. Ja wolę jednak wersję z Duchem.
Z 2 godzin i 45 minut, jakie mamy przeznaczone na Uluru, wykorzystuję jeszcze 45 minut na spacer wokół monolitu. Trochę szkoda, że nie ma czasu na pełne jego obejście. Ogrom naszego Olbrzyma czuć będąc na jego wierzchołku i u jego stóp. Wyrzeźbione przez czas i matkę naturę żleby, urwiska, wymyślnego kształtu zbocza skały robią nie mniejsze wrażenie niż szczyt góry. Całe szczęście, że wrócimy tutaj jeszcze na trochę po południu.
Jeszcze podczas jazdy z Coober Pedy kierowca pokazywał nam artykuł w gazecie na temat wchodzenia na Uluru. Okazuje się, że część Aborygenów wcale nie jest przeciwna wchodzeniu turystów na nią, oczywiście przy zachowaniu szacunku do tego dla nich świętego miejsca. Zresztą ruch turystyczny w tym miejscu jest także dla nich świetnym interesem. Są oni od kilku już lat prawowitymi "właścicielami" Uluru. Państwo zwróciło im Górę w posiadanie, a oni oddali ją państwu w 99-letnią dzierżawę jako park narodowy, pozostawiając sobie kilka lukratywnych posad w zarządzie parku, a także związaną z ruchem turystycznym, pokaźną część zysków. Nie wolno wspinać się na Uluru w czasie odbywających się obrzędów aborygeńskich. Ze względu bezpieczeństwa nie pozwala się na wspinaczkę przy upałach powyżej 36°C - co nie jest tutaj rzadkością, podczas opadów deszczu - niezwykle rzadkich w tym rejonie, podczas silnych wiatrów, a także 30 minut przed zachodem słońca i do 30 minut przed jego wschodem.
Tak czy inaczej mam dylemat: czy obejść, liczącą sobie w obwodzie - bagatela - 9,4 km, Górę ścieżką dookoła, czy specjalnie wytyczoną trasą spróbować "zdobyć" jej, leżący na wysokości 348 metrów, szczyt. Ostrzeżenia o niebezpieczeństwach związanych ze wspinaczką widnieją na specjalnych tablicach. Nie ma roku, by ktoś nie zakończył w tym miejscu swej, nie tylko turystycznej, ale i ziemskiej wędrówki. Obydwie propozycje są niezwykle kuszące, ale czasu jest tylko na realizację jednej z nich.
O godz. 7.53 zaczynam się ... wspinać. Cholera! - skośnie! Najpierw odcinek bez łańcucha w miarę możliwy; potem zaczynają się "schody". Oczywiście nie ma żadnych schodów, tylko stromo jak diabli. Całe szczęście, że są łańcuchy, których praktycznie nie puszczam ani przez moment. Myśląc o aborygeńskim Duchu Uluru zaczynam mieć wątpliwości, czy nie lepiej by było wybrać spacer wokół Góry. Boję się spojrzeć w dół. Nie chcę myśleć, co będzie, gdy będę musiał wracać, a będę musiał, bo innej możliwości nie ma. Otuchy dodaje widok idących w górę - oni też przecież będą schodzić, więc może nie będzie tak źle; może... Wchodzę spokojnie, robiąc kilka króciutkich przystanków, cały czas jednak przy linie. Oprócz niej nic, tylko goła, bardzo skośna skała. Nieco dłuższy przystanek robię sobie na malutkiej naturalnej platformie, gdzie kończy się łańcuch. Mogę się wreszcie odwrócić. Widoki... "palce lizać!" Idę dalej. Jeszcze tylko kilkumetrowy kawałek łańcucha przy bardzo ostrym podejściu i dalej już tylko skała. Trasa wytyczona jest białą linią, też stromo, choć już nie tak, no i nie ma już takich spadów w dół. Na górze trochę wieje, przydaje się więc polar, który wziąłem ze sobą. Idę. Znakomicie spisują się moje buty trekingowe. Warto było wydać na nie "fortunę". Nadal nie patrzę w dół, to potem. Teraz spokojnie, równym rytmem w górę.
Uff! Najgorsze mam już za sobą. Teraz jest lepiej. Nadal w górę, ale znacznie łagodniej, bezpieczniej. Zaczynam robić zdjęcia. Przedtem ani, ani. Jeszcze kilka nieco trudniejszych odcinków i "VICTORIA"... jestem na szczycie. Można się radować i napawać otaczającymi widokami. Mankamentem jest dość sporej wielkości, jak na takie miejsce, tłumek turystów. Nie spieszy mi się. Czekam aż szczyt opuszcza pierwsza fala zdobywców i patrzę, patrzę, podziwiam, podziwiam. Doprawdy, jest co. Smakuję wodę zebraną po ostatnich deszczach w zagłębieniu skalnym, nawet niezła.
Zaczynam powrót. Chyba Dobry Duch Aborygeńskiego Uluru ma mnie pod swoją opieką. Odcinki, które wydawały się dla mnie trudne, pokonuję teraz z łatwością. Coraz mniej lęku. Nadal jednak trochę obawiam się ostatniego odcinka. Nadal skośnie jak ..., ale Duch czuwa. Zupełnie bez lęku spoglądam w dół. Jest super. Pozbawiony lęku, ale nie roztropności, schodzę spokojnie w dół, nie przytrzymując się łańcucha, no może trochę, ale tylko gdy chcę przystanąć, by zrobić, zdjęcie. Jestem na dole i jest wspaniale. Przynajmniej w moim przypadku Duch Uluru był łaskawy. I nie myślę tylko o wejściu i zejściu. To dzisiaj zrobiło kilka setek ludzi. Myślę o Jego udziale w pokonaniu przeze mnie lęku zejścia i spoglądania w dół. Może to było za sprawą dobrych butów, przyzwyczajenia się do wysokości i mojej niezłej sprawności fizycznej. Ja wolę jednak wersję z Duchem.
Z 2 godzin i 45 minut, jakie mamy przeznaczone na Uluru, wykorzystuję jeszcze 45 minut na spacer wokół monolitu. Trochę szkoda, że nie ma czasu na pełne jego obejście. Ogrom naszego Olbrzyma czuć będąc na jego wierzchołku i u jego stóp. Wyrzeźbione przez czas i matkę naturę żleby, urwiska, wymyślnego kształtu zbocza skały robią nie mniejsze wrażenie niż szczyt góry. Całe szczęście, że wrócimy tutaj jeszcze na trochę po południu.
19 sierpnia 2003, wtorek: Uluru - Kings Canyon
Przed śniadaniem jeszcze raz podziwiamy wschód słońca nad Uluru, tyle że z pobliskiego naszemu obozowisku miejsca. Zwijamy swagi i w drogę. Tym razem naszym celem jest odległe o trzydzieści parę kilometrów - Kata Tjuta, bardziej znane jako Mt Olga’s. Ciekawe, że powraca się do starych nazw aborygeńskich. Europejscy pionierzy nazywali wszystko po swojemu, teraz zamiennie używa się dwóch nazw. Kata Tjuta w miejscowym języku znaczy "wiele głów". I tak jest w istocie - 36 kopców jakby olbrzymich głów skalnych, różnej wielkości, najwyższa przewyższająca swą wysokością Uluru ma 546 metrów. Nazwę Mt Olga’s nadał im pierwszy europejski odkrywca Ernest Giles w 1872 r. na cześć królowej Witenbergii. Znowu mamy do wyboru dwie turystyczne trasy. Wybieram - jak większość zresztą - dłuższą, liczącą ok. 7 km. Wspaniały spacer pomiędzy kopcami niekiedy w głębokim wąwozie, niekiedy szerokim traktem pod niemal pionowymi ścianami skał. Choć rdzawy kolor przypomina Uluru, jednak struktura skał jest zupełnie inna. Okrągłe i owalne kamienie wtopione jak gdyby w masę bazaltową są bardziej podatne na korozję, stąd niezwykłe kształty. Wrażenia zachwycające, ale jak gdyby trochę w cieniu magii pobliskiego monolitu.
Wracamy jeszcze ostatni raz do Ayers Rock Resort na lunch i w drogę. Na chwilę zatrzymujemy się z daleka podziwiamy Mt Conner. Góra ta chociaż większa (o ok. dwa razy) i starsza od Uluru, jest o wiele mniej od niej znana. Nawet my tylko z daleka robimy kilka zdjęć i jedziemy dalej, a trochę szkoda. Na nasz ostatni nocleg w tej części podróży docieramy do Kings Creek Cattle Station, niedaleko Kings Canyon - naszego jutrzejszego celu. Urządzamy sobie prawdziwy traperski wieczór. Potrawy, które przygotowuje nam nasz przewodnik; gulasz, a nawet "chlebo-placek" są robione w żeliwnych garnkach bezpośrednio w żarze ogniska, przy którym siedzimy i gawędzimy do późna. Nawet ja ze swoim "szekspirowskim" jestem bardziej niż zwykle aktywny.
Wracamy jeszcze ostatni raz do Ayers Rock Resort na lunch i w drogę. Na chwilę zatrzymujemy się z daleka podziwiamy Mt Conner. Góra ta chociaż większa (o ok. dwa razy) i starsza od Uluru, jest o wiele mniej od niej znana. Nawet my tylko z daleka robimy kilka zdjęć i jedziemy dalej, a trochę szkoda. Na nasz ostatni nocleg w tej części podróży docieramy do Kings Creek Cattle Station, niedaleko Kings Canyon - naszego jutrzejszego celu. Urządzamy sobie prawdziwy traperski wieczór. Potrawy, które przygotowuje nam nasz przewodnik; gulasz, a nawet "chlebo-placek" są robione w żeliwnych garnkach bezpośrednio w żarze ogniska, przy którym siedzimy i gawędzimy do późna. Nawet ja ze swoim "szekspirowskim" jestem bardziej niż zwykle aktywny.
20 sierpnia 2003, środa: Kings Canyon - Alice Springs
Ostatni ósmy dzień naszej podróży rozpoczynamy śniadaniem i przygotowaniem kanapek na drogę. Nie będzie dzisiaj czasu na lunch. Zwijamy obozowisko i wyjeżdżamy do Watarrka National Park, a właściwie do jego głównej atrakcji - Kings Canyon. Jest piękna słoneczna pogoda. Wybieram - jak większość zresztą - dłuższą, 3-4 godzinną trasę. Z początku jest ładnie, ale stare skorodowane przez czas skały nie wywołują po ostatnich dniach zbytnich zachwytów.
W miarę wspinania się zmieniam zdanie. Kanion jest naprawdę imponujący, pionowe ściany wyrzeźbione przez płynący 270 m poniżej potok Kings Creek wprawiają w kolejny zachwyt. Aż strach patrzeć w dół i aby bezpiecznie to zrobić, kładziemy się, tylko głowy wychylając za ich krawędzie. Nie chce się wierzyć, że sama Natura stworzyła takie widoki. Obchodzimy kanion dookoła, podziwiając niesamowite formacje utworzone z początkowo niedocenionych (przez nas) zwietrzałych skał a w kształtach przypominające sylwetki zwierząt: wielbłąda, żółwia czy królika. Nic dziwnego, że Aborygeni z plemienia Luritja, mieszkający na tych terenach od tysiącleci, uznawali to miejsce za święte. Kings Canyon, podobnie jak niedalekie Uluru, ma w sobie coś z magii.
Po ścieżce przylegającej do jednej ze ścian kanionu schodzimy w dół i po chwili jesteśmy w zupełnie innym świecie. Ze świata spalonych słońcem nagich ścian, tylko gdzieniegdzie przystrojonych karłowatymi formami eukaliptusów, wkraczamy dosłownie do raju. Ogród Edenu to nazwa tego miejsca leżącego u podnóża pionowych ścian kanionu. Oczko wodne utworzone przez Kings Creek, wokół zielono od palm, ptactwo. Wszystko widziane w przebijających się przez wysokie skały promieniach olśniewającego słońca. Niczym oaza na pustyni. Wchodzimy na górę, by powrócić do rzeczywistości. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze przed chwilą byliśmy w "prawdziwym" raju.
Wracamy do busa i jedziemy do Alice Springs. Po kilku godzinach jazdy wjeżdżamy do miasta dokładnie o zaplanowanym czasie, czyli kilka minut po godzinie 18.00. Busik rozwozi nas do miejsc naszych zakwaterowań. Wysiadam przy Melanka Backpackers, który przez trzy dni będzie moim domem. Przez 8 dni naszej eskapady przejechaliśmy busem ok. 2900 km, razem w Australii już przeszło 4600 km. Sporo, ale dużo więcej przede mną. Wieczorem wszyscy umawiamy się na pożegnalne spotkanie w pubie. Oprócz piwa, co w pubie jest oczywiste, zamawiam szaszłyk z czterech różnych kawałków mięs a mianowicie z kangura, strusia, wielbłąda i krokodyla. O ile kangur jest w tej postaci prawie "niezjadalny" (twardy i łykowaty jak diabli) to pozostałe całkiem niezłe. Żegnamy się wymieniwszy adresami. Daję naszemu przewodnikowi nalepkę klubową. Obiecał, że przylepi ją sobie w busie, reklamę mamy więc na parę lat załatwioną. Całkiem późno wracam do hotelu i lekko znużony długim dniem zasypiam w... łóżku. Noc minęła jednak trochę niespokojnie. W pokoju mimo uchylonego okna było nieco duszno w porównaniu z ostatnimi noclegami, no i nie było widoku roziskrzonego gwiazdami nieba.
W miarę wspinania się zmieniam zdanie. Kanion jest naprawdę imponujący, pionowe ściany wyrzeźbione przez płynący 270 m poniżej potok Kings Creek wprawiają w kolejny zachwyt. Aż strach patrzeć w dół i aby bezpiecznie to zrobić, kładziemy się, tylko głowy wychylając za ich krawędzie. Nie chce się wierzyć, że sama Natura stworzyła takie widoki. Obchodzimy kanion dookoła, podziwiając niesamowite formacje utworzone z początkowo niedocenionych (przez nas) zwietrzałych skał a w kształtach przypominające sylwetki zwierząt: wielbłąda, żółwia czy królika. Nic dziwnego, że Aborygeni z plemienia Luritja, mieszkający na tych terenach od tysiącleci, uznawali to miejsce za święte. Kings Canyon, podobnie jak niedalekie Uluru, ma w sobie coś z magii.
Po ścieżce przylegającej do jednej ze ścian kanionu schodzimy w dół i po chwili jesteśmy w zupełnie innym świecie. Ze świata spalonych słońcem nagich ścian, tylko gdzieniegdzie przystrojonych karłowatymi formami eukaliptusów, wkraczamy dosłownie do raju. Ogród Edenu to nazwa tego miejsca leżącego u podnóża pionowych ścian kanionu. Oczko wodne utworzone przez Kings Creek, wokół zielono od palm, ptactwo. Wszystko widziane w przebijających się przez wysokie skały promieniach olśniewającego słońca. Niczym oaza na pustyni. Wchodzimy na górę, by powrócić do rzeczywistości. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze przed chwilą byliśmy w "prawdziwym" raju.
Wracamy do busa i jedziemy do Alice Springs. Po kilku godzinach jazdy wjeżdżamy do miasta dokładnie o zaplanowanym czasie, czyli kilka minut po godzinie 18.00. Busik rozwozi nas do miejsc naszych zakwaterowań. Wysiadam przy Melanka Backpackers, który przez trzy dni będzie moim domem. Przez 8 dni naszej eskapady przejechaliśmy busem ok. 2900 km, razem w Australii już przeszło 4600 km. Sporo, ale dużo więcej przede mną. Wieczorem wszyscy umawiamy się na pożegnalne spotkanie w pubie. Oprócz piwa, co w pubie jest oczywiste, zamawiam szaszłyk z czterech różnych kawałków mięs a mianowicie z kangura, strusia, wielbłąda i krokodyla. O ile kangur jest w tej postaci prawie "niezjadalny" (twardy i łykowaty jak diabli) to pozostałe całkiem niezłe. Żegnamy się wymieniwszy adresami. Daję naszemu przewodnikowi nalepkę klubową. Obiecał, że przylepi ją sobie w busie, reklamę mamy więc na parę lat załatwioną. Całkiem późno wracam do hotelu i lekko znużony długim dniem zasypiam w... łóżku. Noc minęła jednak trochę niespokojnie. W pokoju mimo uchylonego okna było nieco duszno w porównaniu z ostatnimi noclegami, no i nie było widoku roziskrzonego gwiazdami nieba.
21-23 sierpnia 2003, czwartek - sobota Alice Springs
Jestem w Alice Springs. To mające swój nieodparty urok senne spokojne miasteczko, gdzieś na zapomnianym końcu świata, skąd wszędzie jest naprawdę daleko, znane jest z książki Nevil Shute - "Miasteczko jak Alice Springs" i popularnego serialu telewizyjnego nakręconego na jej kanwie. W jego pejzaż wpisują się koczujący całymi dniami Aborygeni, gromadkami przesiadujący na miejskich skwerach. Ale Aborygeni nie tylko wysiadują na trawie. Coraz częściej włączają się w rytm życia miejskiego, prowadząc galerie sztuki, biura podróży itp.
Mimo kuszącej propozycji jednodniowego wypadu w pobliskie góry West Macdonnell Rangers, postanawiam pozostać w mieście. Znajduję czas na doprowadzenie się do porządku (golę się pierwszy raz w tej podróży), wypisanie kart do Polski i telefony. Jak dobrze, że istnieją tanie karty telefoniczne, dzięki którym już za ok. 10-15 australijskich centów można przez minutę rozmawiać dosłownie z całym światem. Wieczorami wpadam do kawiarenki internetowej, gdzie łapię kontakt z pozostałą częścią globu. Dużo spaceruję po miasteczku. Ze wzgórza Anzac Hill rozpościera się wspaniały widok na miasto i otaczające je wzgórza. Oglądam "Panoramę Guth" - znacznie mniejszą "siostrę" naszej Panoramy Racławickiej - przedstawiającą okolice Alice Springs, a także liczne galerie sztuki aborygeńskiej. By dostać się do miejscowego ogrodu botanicznego trzeba przejść przez rzekę Todd, a właściwie przez jej olbrzymie suche koryto, w którym rokrocznie odbywają się Henley On Todd Regatta - ... regaty wioślarskie... łódkami na piechotę.
Czas pomyśleć o zbliżającym się moim pobycie w Darwin, a właściwie o planach dotyczących Kakadu. Przeglądam oferty biur podróży i z wielu propozycji wybieram propozycję jednej z najbardziej znanych australijskich firm turystyki trampingowej "Adventure Tour Australia" -trzydniowe safari po Kakadu, uzyskując przy tym atrakcyjny rabat płacąc 375 dolarów zamiast 455.
Mimo kuszącej propozycji jednodniowego wypadu w pobliskie góry West Macdonnell Rangers, postanawiam pozostać w mieście. Znajduję czas na doprowadzenie się do porządku (golę się pierwszy raz w tej podróży), wypisanie kart do Polski i telefony. Jak dobrze, że istnieją tanie karty telefoniczne, dzięki którym już za ok. 10-15 australijskich centów można przez minutę rozmawiać dosłownie z całym światem. Wieczorami wpadam do kawiarenki internetowej, gdzie łapię kontakt z pozostałą częścią globu. Dużo spaceruję po miasteczku. Ze wzgórza Anzac Hill rozpościera się wspaniały widok na miasto i otaczające je wzgórza. Oglądam "Panoramę Guth" - znacznie mniejszą "siostrę" naszej Panoramy Racławickiej - przedstawiającą okolice Alice Springs, a także liczne galerie sztuki aborygeńskiej. By dostać się do miejscowego ogrodu botanicznego trzeba przejść przez rzekę Todd, a właściwie przez jej olbrzymie suche koryto, w którym rokrocznie odbywają się Henley On Todd Regatta - ... regaty wioślarskie... łódkami na piechotę.
Czas pomyśleć o zbliżającym się moim pobycie w Darwin, a właściwie o planach dotyczących Kakadu. Przeglądam oferty biur podróży i z wielu propozycji wybieram propozycję jednej z najbardziej znanych australijskich firm turystyki trampingowej "Adventure Tour Australia" -trzydniowe safari po Kakadu, uzyskując przy tym atrakcyjny rabat płacąc 375 dolarów zamiast 455.
23 sierpnia 2003, sobota: Alice Springs - Devils Marbles
Parę minut po godz. 12.00 pod Hostel Melanka podjeżdża bus znanej już z poprzedniego etapu firmy turystycznej "WAYWARD BUS". Przede mną prawie czterodniowa tura do Darwin. Kierowca - przewodnik Michael zbiera pozostałych uczestników wyprawy. Z poprzedniego etapu są jeszcze dwie osoby: Włoch Luka i Niemiec Mark. Jestem jednym z pierwszych, więc zajmuję miejsce obok kierowcy. Dzisiaj mamy do pokonania 400 km. Ruszamy, by po 25 minutach jazdy po Stuart Hwy zatrzymać się na chwilę przy Tropic of Cappicorn Marker, oznaczającym przekroczenie Zwrotnika Koziorożca. Kilka zdjęć i jedziemy dalej.
Przed dotarciem na miejsce zatrzymujemy się jeszcze dwukrotnie. W położonym 190 km od Alice Springs Red Sand Pub podziwiamy galerię sztuki aborygeńskiej. Wybór spory, ekspozycja super, ale ceny... do kilku tysięcy dolarów. Cóż, zobaczyć można, a nawet warto. Drugi przystanek to Ti Tree - typowa osada w pustynnym australijskim buszu - parę domostw, obowiązkowo stacja benzynowa i pub. W przeszłości krzyżowały się tutaj drogi wędrujących przez kontynent Aborygenów.
Tuż przed zachodem słońca docieramy do celu dzisiejszego etapu, Devils Marbles. Robię serię zdjęć, kładącym się spać w promieniach zachodzącego słońca rdzawego koloru skałom. Są owalnego kształtu i jakby przecząc wszelkim prawom fizyki, "usadowione" jedno na drugiej, tworzą niezwykłe formacje. Według aborygeńskich wierzeń to jaja złożone przez Tęczowego Węża w czasach "dreamtime". Współcześni twierdzą, że to wynik milionów lat erozji potęgowanej niezwykle dużymi amplitudami dobowymi temperatury od ok. 0 do przeszło 40°C.
Czuje się magię tego miejsca i pokorę wobec Matki Natury. Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj Po ognisku kolacja i nocleg. No właśnie nocleg, tyle że niecodzienny. Do wyboru mamy dwie opcje. Nocleg na polu namiotowym u podnóża skał lub nocleg na skałach. Wybieram ... oczywiście drugą opcję. Chociaż nie jest to znowu takie oczywiste, gdyż śmiałków tej formy noclegów jest na 21-osobową grupę kilkoro. Przy świetle latarek wspomaganym nieśmiało przez odblask gwiazd wspinamy się na skały. Okazuje się, że spanie będzie bez "swagów" na karimatach. Wybieram miejsce na styku ścian; pionowa z lekkim ujemnym kątem i pozioma z leciutkim spadem. Wkładam na siebie prawie wszystko co mam i wsuwam się do śpiwora. Jest ciemno, a ciszę przerywa tylko lekki świst wiatru Mając nad sobą cały nieboskłon jak na suficie, zasypiam.
W nocy trochę chłodnawo, ale daje się wytrzymać, choć skała -jak to skała -trochę twardawa no i nie całkiem płaska. Od czasu do czasu przewracając się z boku na bok, by bardziej dopasować się do kształtu podłoża, otwieram oczy i przez chwilę przyglądam się rozłożonemu nade mną - prawie na wyciągnięcie ręki - niesamowitemu dywanowi gwiazd. Szkoda, że nie mam odpowiedniego filmu i sprzętu, by spróbować te chwile utrwalić na zdjęciu. Ale i tak nie byłoby to chyba możliwe. Żadne zdjęcie nie oddałoby magii miejsca, czasu, przestrzeni i ciszy.
Przed dotarciem na miejsce zatrzymujemy się jeszcze dwukrotnie. W położonym 190 km od Alice Springs Red Sand Pub podziwiamy galerię sztuki aborygeńskiej. Wybór spory, ekspozycja super, ale ceny... do kilku tysięcy dolarów. Cóż, zobaczyć można, a nawet warto. Drugi przystanek to Ti Tree - typowa osada w pustynnym australijskim buszu - parę domostw, obowiązkowo stacja benzynowa i pub. W przeszłości krzyżowały się tutaj drogi wędrujących przez kontynent Aborygenów.
Tuż przed zachodem słońca docieramy do celu dzisiejszego etapu, Devils Marbles. Robię serię zdjęć, kładącym się spać w promieniach zachodzącego słońca rdzawego koloru skałom. Są owalnego kształtu i jakby przecząc wszelkim prawom fizyki, "usadowione" jedno na drugiej, tworzą niezwykłe formacje. Według aborygeńskich wierzeń to jaja złożone przez Tęczowego Węża w czasach "dreamtime". Współcześni twierdzą, że to wynik milionów lat erozji potęgowanej niezwykle dużymi amplitudami dobowymi temperatury od ok. 0 do przeszło 40°C.
Czuje się magię tego miejsca i pokorę wobec Matki Natury. Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj Po ognisku kolacja i nocleg. No właśnie nocleg, tyle że niecodzienny. Do wyboru mamy dwie opcje. Nocleg na polu namiotowym u podnóża skał lub nocleg na skałach. Wybieram ... oczywiście drugą opcję. Chociaż nie jest to znowu takie oczywiste, gdyż śmiałków tej formy noclegów jest na 21-osobową grupę kilkoro. Przy świetle latarek wspomaganym nieśmiało przez odblask gwiazd wspinamy się na skały. Okazuje się, że spanie będzie bez "swagów" na karimatach. Wybieram miejsce na styku ścian; pionowa z lekkim ujemnym kątem i pozioma z leciutkim spadem. Wkładam na siebie prawie wszystko co mam i wsuwam się do śpiwora. Jest ciemno, a ciszę przerywa tylko lekki świst wiatru Mając nad sobą cały nieboskłon jak na suficie, zasypiam.
W nocy trochę chłodnawo, ale daje się wytrzymać, choć skała -jak to skała -trochę twardawa no i nie całkiem płaska. Od czasu do czasu przewracając się z boku na bok, by bardziej dopasować się do kształtu podłoża, otwieram oczy i przez chwilę przyglądam się rozłożonemu nade mną - prawie na wyciągnięcie ręki - niesamowitemu dywanowi gwiazd. Szkoda, że nie mam odpowiedniego filmu i sprzętu, by spróbować te chwile utrwalić na zdjęciu. Ale i tak nie byłoby to chyba możliwe. Żadne zdjęcie nie oddałoby magii miejsca, czasu, przestrzeni i ciszy.
24 sierpnia 2003, niedziela: Devils Marbles - Mataranka
Wczesna pobudka, jest godz. 6.00 i jeszcze ciemnawo. Tak jak przy Uluru robię serię zdjęć, tym razem budzącym się wraz ze słońcem skałom. Choć są one nieporównywalnie mniejsze i inne od Ayers Rock są równie niesamowite. Szybkie śniadanie i za chwilę znów jesteśmy w busie. Dzisiaj mamy do pokonania prawie 700 km. Po godzinie na chwilę zatrzymujemy się w Tennant Creek. To liczące trzy i pół tysiąca mieszkańców miasteczko znane niegdyś z wydobycia złota, jest dzisiaj administracyjnym centrum terytorium większego niż cały stan Victoria, robi wrażenie sennego i pustawego. Nie ma się co dziwić, jest niedziela ok. 9.00 rano.
Okazuje się, że moje miejsce obok kierowcy jest przechodnie, więc przesiadam się. Szkoda, ale "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Siadam obok Japonki o imieniu Mikako i zaczynamy rozmowę. Jest w Australii 8 miesięcy. Ma wizę turystyczną z możliwością pracy. Pracowała więc cały czas i teraz przed powrotem do rodzinnej Jokohamy podróżuje po Australii. Rozmawiamy oczywiście... po angielsku, jakżeby inaczej. Dobrze mi się z nią "rozmawia", bo poziom języka mamy podobny. Przy okazji "uczę" się japońskiego. Kilka słów zapisuję - fonetycznie - by nie umknęły mej pamięci:
Okazuje się, że moje miejsce obok kierowcy jest przechodnie, więc przesiadam się. Szkoda, ale "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Siadam obok Japonki o imieniu Mikako i zaczynamy rozmowę. Jest w Australii 8 miesięcy. Ma wizę turystyczną z możliwością pracy. Pracowała więc cały czas i teraz przed powrotem do rodzinnej Jokohamy podróżuje po Australii. Rozmawiamy oczywiście... po angielsku, jakżeby inaczej. Dobrze mi się z nią "rozmawia", bo poziom języka mamy podobny. Przy okazji "uczę" się japońskiego. Kilka słów zapisuję - fonetycznie - by nie umknęły mej pamięci:
- "ohajo" - dzień dobry,
- "ganbatee" - wszystkiego dobrego,
- "ojasumi" - dobranoc,
- "kampaj" - na zdrowie,
- "aligato" - dziękuję,
- "itadakimas" - smacznego.
Dochodzę do wniosku, że nawet gdybym jechał z Mikako kilka razy dookoła świata, to chyba miałbym trudności w nauce jej języka. "Przegadaliśmy" Three Ways, tzn. nie zauważyliśmy jej po drodze rozmawiając, a jest to ważny punkt na mapie tego regionu, gdzie krzyżują się drogi na północ - do Darwin, na południe - do Alice Springs i na wschód - do Townswille. Po chwili Mikako zasypia... muszę być interesującym rozmówcą.
Lunch jemy w Newcastle Waters. W centralnym punkcie osady znajdujemy park pamięci z pomnikiem z brązu upamiętniającym odważnych pionierów przepędzających swe stada bydła przez te niezbyt gościnne tereny. Po przejechaniu następnych prawie stu kilometrów zatrzymujemy się w Daly Waters. Jest to osada typowego outbacku, ale trochę z fasonem i humorem. Na mieszczącej kilka zabudowań "głównej ulicy" znajduje się pub z 1930 r., a przed nim... sygnalizacja świetlna z jedynym czynnym światłem... czerwonym. Pub podziwiamy, jak na prawdziwych traperów przystało, pijąc piwo, a jako że jest słonecznie i ciepło, a my przejechaliśmy dzisiaj już ok. 500 km, więc na chwilę wskakujemy do znajdującego się na zewnątrz malutkiego baseniku.
Odświeżeni ruszamy dalej i po następnych 2 godzinach jazdy już późnym popołudniem docieramy do Mataranki, a właściwie do leżących kilka kilometrów przed osadą Mataranka Hot Springers. Jeszcze przed rozbiciem obozowiska idziemy zażyć kąpieli w otoczonym lasem palmowym ciepłym źródle. Krystalicznie czysta woda ma temperaturę 34°C, aż żal wychodzić. Wokół zewsząd dochodzą głosy zbierających się do odlotu na nocne polowania tysięcy little red flying fox - latających lisów, niewielkich nietoperzy o sympatycznym przypominającym lisa pyszczku. Ich ilość robi wrażenie.
Po kolacji wracamy jeszcze raz do gorących źródeł, a właściwie do pobliskiej rzeki Roper River, dokąd źródlane wody wpływają. W świetle latarek wypatrujemy żółwi wodnych a w oddali krokodyli. Jeszcze raz zażywamy kąpieli w ciepłych wodach źródlanego kąpieliska. Tym razem przy... świetle świec zapalonych przez naszego przewodnika. Znów jest super i znów nie chce się wychodzić, ale kiedyś trzeba.
Mając na uwadze doświadczenia z poprzedniej nocy, wciskam się w śpiwór dość grubo ubrany. Tym razem okazuje się to błędem. W środku nocy budzę się i zrzucam większość ocieplających mnie rzeczy. Jest bardzo ciepła, pogodna noc.
25 sierpnia 2003, poniedziałek: Mataranka - Nitmiluk (Katherine Gorge) National Park
Nad ranem już od ok. godz. 5.00 słychać pokrzykiwania wracających z nocnych łowów chmar tysięcy latających lisów. Budzę się i z latarką udaję się na fotograficzne polowanie. Jest jeszcze ciemnawo. Zaciekawione, ale i trwożliwe wallaby (trochę mniejsze kangury) umykają przed nieznajomym. W palmowym gaju niesamowity wrzask walczących o jak najlepsze miejsce na drzewach na swą dzienną drzemkę nietoperzy. Robię kilka zdjęć, choć zdaję sobie sprawę, że przy tej ciemności, mimo użycia lampy błyskowej, mogą być nieudane. Jestem sam, więc rozbieram się i zażywam kąpieli w ciepłym źródle. I znów nie chce się wychodzić z wody. Wraz ze świtem - ok. 6.30 - kończy się walka tych sympatycznych "lisów" o miejsce, a ja wracam do obozowiska, gdzie już trwają przygotowania do śniadania.
Po śniadaniu ruszamy w drogę. Po przejechaniu 100 km mijamy tylko miasteczko Katherine, by po 20 minutach dotrzeć do Nitmiluk (Katherine Gorge) National Park, gdzie mamy zaplanowaną niemałą atrakcję - spływ kajakiem po Katherine River. Wynajętymi za 18 dolarów kajakami odbywamy trzygodzinną niesamowitą podróż po rzece wijącej się między klifowymi brzegami. Płynę razem z Włochem Luką, znanym jeszcze z poprzedniego etapu - Adelaide-Alice Springs. Na brzegu wypatrujemy goannę, około metrowej wielkości jaszczurkę, podpływamy więc starając się jej nie spłoszyć, robię kilka zdjęć. Dopływamy do miejsca, gdzie kajakami nie da się dalej płynąć, kąpiemy się zatem i zawracamy. Lekko zmęczeni, ale nasyceni niesamowitymi widokami kończymy nasz rejs. Na brzegu czeka nas przewodnik z lunchem. Po wiosłowaniu smakuje lepiej niż zwykle.
Aby dostać się do położonego na terenie parku Edith Falls jeszcze raz przejeżdżamy przez Katherine, tym razem zatrzymując się w nim na godzinę. Typowe miasto australijskiego outbacku z tym, że nieco większe. Sporo Aborygenów, galerii sztuki aborygeńskiej. Przez dłuższą chwilę przyglądam się lekcji gry na didgeridoo udzielanej białemu turyście przez Aborygena. Gdybym miał więcej czasu to sam bym się na taką lekcję zapisał.
Po dalszych 40 kilometrach dojeżdżamy do kampingu przy Edith Falls. Jest popołudnie, więc po szybkim rozbiciu obozowiska wyruszamy nad wodospad. Z dwóch możliwych wybieram oczywiście dłuższą, bardziej urokliwą trasę. Gdy dochodzimy do wodospadu, część z naszej grupy już zażywa kąpieli. Woda ciepła, więc i my dołączamy do zabawy. Można podpłynąć pod sam kilkunastometrowej wysokości wodospad i poddać się naturalnym biczom wodnym. W innym miejscu siadając w wyżłobieniu skalnym, spadająca kaskadowo z kilkudziesięciocentymetrowej wysokości woda pozwala poddać się naturalnemu hydromasażowi. Nagrzane słońcem płaskie kamienie zachęcają do wylegiwania się na nich. Poddajemy się bez reszty tym uciechom aż do chwili, gdy słońce zaczyna kończyć swój codzienny spacer. Podczas zejścia do obozu robię mu kolejną serię zdjęć, gdy chowa się w błyskawicznym tempie za pobliskim grzbietem gór. Trochę obawiam się, czy zdjęcia zdołają oddać atmosferę, kolory i magię tego misterium. Szybko robi się ciemno i miejsce naszego obozowiska odnajdujemy, kierując się bardziej zapachem przyrządzanej przez Michaela kolacji na barbecue. Jeszcze długo siedzimy przy ogniu, zanim położymy się spać.
Jak zwykle śpimy na gołej ziemi, na cienkich materacykach. W nocy niespodziewanie budzi nas deszcz. W obozie robi się ruch, pospiesznie rozbijane są namioty. Ja znajduję w miarę bezpieczne miejsce pod ... naszą przyczepką, dokąd wczołguję się z całym swym ekwipunkiem i tak przesypiam do rana. Całe szczęście, że deszcz nie miał charakteru ulewy, bo wtedy z pewnością byłoby ze mną krucho.
Po śniadaniu ruszamy w drogę. Po przejechaniu 100 km mijamy tylko miasteczko Katherine, by po 20 minutach dotrzeć do Nitmiluk (Katherine Gorge) National Park, gdzie mamy zaplanowaną niemałą atrakcję - spływ kajakiem po Katherine River. Wynajętymi za 18 dolarów kajakami odbywamy trzygodzinną niesamowitą podróż po rzece wijącej się między klifowymi brzegami. Płynę razem z Włochem Luką, znanym jeszcze z poprzedniego etapu - Adelaide-Alice Springs. Na brzegu wypatrujemy goannę, około metrowej wielkości jaszczurkę, podpływamy więc starając się jej nie spłoszyć, robię kilka zdjęć. Dopływamy do miejsca, gdzie kajakami nie da się dalej płynąć, kąpiemy się zatem i zawracamy. Lekko zmęczeni, ale nasyceni niesamowitymi widokami kończymy nasz rejs. Na brzegu czeka nas przewodnik z lunchem. Po wiosłowaniu smakuje lepiej niż zwykle.
Aby dostać się do położonego na terenie parku Edith Falls jeszcze raz przejeżdżamy przez Katherine, tym razem zatrzymując się w nim na godzinę. Typowe miasto australijskiego outbacku z tym, że nieco większe. Sporo Aborygenów, galerii sztuki aborygeńskiej. Przez dłuższą chwilę przyglądam się lekcji gry na didgeridoo udzielanej białemu turyście przez Aborygena. Gdybym miał więcej czasu to sam bym się na taką lekcję zapisał.
Po dalszych 40 kilometrach dojeżdżamy do kampingu przy Edith Falls. Jest popołudnie, więc po szybkim rozbiciu obozowiska wyruszamy nad wodospad. Z dwóch możliwych wybieram oczywiście dłuższą, bardziej urokliwą trasę. Gdy dochodzimy do wodospadu, część z naszej grupy już zażywa kąpieli. Woda ciepła, więc i my dołączamy do zabawy. Można podpłynąć pod sam kilkunastometrowej wysokości wodospad i poddać się naturalnym biczom wodnym. W innym miejscu siadając w wyżłobieniu skalnym, spadająca kaskadowo z kilkudziesięciocentymetrowej wysokości woda pozwala poddać się naturalnemu hydromasażowi. Nagrzane słońcem płaskie kamienie zachęcają do wylegiwania się na nich. Poddajemy się bez reszty tym uciechom aż do chwili, gdy słońce zaczyna kończyć swój codzienny spacer. Podczas zejścia do obozu robię mu kolejną serię zdjęć, gdy chowa się w błyskawicznym tempie za pobliskim grzbietem gór. Trochę obawiam się, czy zdjęcia zdołają oddać atmosferę, kolory i magię tego misterium. Szybko robi się ciemno i miejsce naszego obozowiska odnajdujemy, kierując się bardziej zapachem przyrządzanej przez Michaela kolacji na barbecue. Jeszcze długo siedzimy przy ogniu, zanim położymy się spać.
Jak zwykle śpimy na gołej ziemi, na cienkich materacykach. W nocy niespodziewanie budzi nas deszcz. W obozie robi się ruch, pospiesznie rozbijane są namioty. Ja znajduję w miarę bezpieczne miejsce pod ... naszą przyczepką, dokąd wczołguję się z całym swym ekwipunkiem i tak przesypiam do rana. Całe szczęście, że deszcz nie miał charakteru ulewy, bo wtedy z pewnością byłoby ze mną krucho.
26 sierpnia 2003, wtorek: Nitmiluk (Katherine Gorge) National Park - Darwin
Po nocnych przygodach ranek wita nas ... pięknym słońcem. Podczas przygotowania śniadania podchodzi do mnie - nie wiedzieć czemu do mnie - mały kangur, dając się pogłaskać. Opuszczamy Edith Falls. Rozpoczyna się ostatni dzień naszej podróży. Przed nami jeszcze przeszło 400 km. Wjeżdżamy na Drogę Stuarta, którą opuszczamy po prawie 3 godzinach jazdy, już powyżej miejscowości Adelaide River, udając się w kierunku Litchfield National Park.
Nieraz już przy drodze widać było kopce termitów, ale to, co widzimy teraz, wprawia nas w zdumienie. Całe pola usiane dochodzącymi do kilku metrów wysokości wąskimi kopcami termitów. Są one ustawione swymi wąskimi bokami w linii północ-południe, a to w celu zminimalizowania działania intensywnych w tym regionie promieni słonecznych i dlatego kopce te nazywają się kopcami magnetycznymi. Jak by tego było mało, sporo także jest w tym rejonie olbrzymich kopców termitów dochodzących do kilkunastu metrów wysokości. Kształtem swym przypominają gotyckie katedry i z tego powodu, jak i z racji swej wielkości, nazywane są kopcami katedralnymi.
Wśród kilku atrakcyjnych wodospadów znajdujących się na terenie parku wybieramy Florence Falls, do którego dochodzimy uroczą ścieżką wiodącą przez górzysty trakt pośród monsunowego lasu. Oczom naszym ukazuje się podwójny wodospad z atrakcyjnym miejscem do kąpieli u jego podnóża. Korzystamy więc z okazji i już za chwilę pławimy się w wodzie. Z dużą ostrożnością podpływamy pod same wodospady, gdyż co jakiś czas znajdują się śmiałkowie skaczący w dół z jego wierzchołków. Okrężną drogą idziemy szlakiem wzdłuż Florence Creek i po chwili znajdujemy inny, nieco podobny do Edith Falls, uroczy kaskadowy zakątek tego wartkiego o tej porze roku strumienia. I znów mamy okazję do poddania się wodnym zabiegom leczniczym i zwykłemu poleniuchowaniu.
Ale co dobre szybko się kończy. Musimy wracać do busa, który zostawiliśmy na parkingu. Zjadamy późny lunch i ruszamy w dalszą drogę. Wzdłuż drogi do Darwin kilkakrotnie przewija się budowana linia kolejowa z Alice Springs do stolicy Terytorium Północnego, będąca przedłużeniem słynnej linii kolejowej Ghan (Adelaide-Alice Springs). Przy tej - liczącej 1420 km - linii kolejowej, która budowana jest kosztem blisko 1,2 miliarda dolarów, pracuje 1500 pracowników. Nie dziwi to, skoro linia ta ma być oddana do użytku w 2004 r. a już dziś można kupować bilety na pierwsze przejazdy.
Do Darwin dojeżdżamy już pod wieczór. Zostawiam tylko swój plecak w Backpackers Hotel Melaleuca, mieszczącym się na jednej z głównych ulic miasta Mitchell St. i po kilku minutach jestem nad brzegiem morza, by podziwiać po raz któryś, ale zawsze inny, zachód słońca. Tym razem słońce, otoczone ciągle zmieniającymi swe kolory chmurami, chowa się za bezkresną linię morskiego horyzontu. Dzień kończy tradycyjne spotkanie w pubie przy australijskim piwie. Idę spać na długo przedtem, nim zrobi to, dopiero teraz zaczynające tętnić pełnym życiem, rozświetlone reklamami i światłami niezliczonych w tym miejscu pubów, restauracji i kafejek miasto. W nocy ciepło, nawet przy wyłączonej na noc klimatyzacji za ciepło. Śpiwór służy tylko za prześcieradło.
Nieraz już przy drodze widać było kopce termitów, ale to, co widzimy teraz, wprawia nas w zdumienie. Całe pola usiane dochodzącymi do kilku metrów wysokości wąskimi kopcami termitów. Są one ustawione swymi wąskimi bokami w linii północ-południe, a to w celu zminimalizowania działania intensywnych w tym regionie promieni słonecznych i dlatego kopce te nazywają się kopcami magnetycznymi. Jak by tego było mało, sporo także jest w tym rejonie olbrzymich kopców termitów dochodzących do kilkunastu metrów wysokości. Kształtem swym przypominają gotyckie katedry i z tego powodu, jak i z racji swej wielkości, nazywane są kopcami katedralnymi.
Wśród kilku atrakcyjnych wodospadów znajdujących się na terenie parku wybieramy Florence Falls, do którego dochodzimy uroczą ścieżką wiodącą przez górzysty trakt pośród monsunowego lasu. Oczom naszym ukazuje się podwójny wodospad z atrakcyjnym miejscem do kąpieli u jego podnóża. Korzystamy więc z okazji i już za chwilę pławimy się w wodzie. Z dużą ostrożnością podpływamy pod same wodospady, gdyż co jakiś czas znajdują się śmiałkowie skaczący w dół z jego wierzchołków. Okrężną drogą idziemy szlakiem wzdłuż Florence Creek i po chwili znajdujemy inny, nieco podobny do Edith Falls, uroczy kaskadowy zakątek tego wartkiego o tej porze roku strumienia. I znów mamy okazję do poddania się wodnym zabiegom leczniczym i zwykłemu poleniuchowaniu.
Ale co dobre szybko się kończy. Musimy wracać do busa, który zostawiliśmy na parkingu. Zjadamy późny lunch i ruszamy w dalszą drogę. Wzdłuż drogi do Darwin kilkakrotnie przewija się budowana linia kolejowa z Alice Springs do stolicy Terytorium Północnego, będąca przedłużeniem słynnej linii kolejowej Ghan (Adelaide-Alice Springs). Przy tej - liczącej 1420 km - linii kolejowej, która budowana jest kosztem blisko 1,2 miliarda dolarów, pracuje 1500 pracowników. Nie dziwi to, skoro linia ta ma być oddana do użytku w 2004 r. a już dziś można kupować bilety na pierwsze przejazdy.
Do Darwin dojeżdżamy już pod wieczór. Zostawiam tylko swój plecak w Backpackers Hotel Melaleuca, mieszczącym się na jednej z głównych ulic miasta Mitchell St. i po kilku minutach jestem nad brzegiem morza, by podziwiać po raz któryś, ale zawsze inny, zachód słońca. Tym razem słońce, otoczone ciągle zmieniającymi swe kolory chmurami, chowa się za bezkresną linię morskiego horyzontu. Dzień kończy tradycyjne spotkanie w pubie przy australijskim piwie. Idę spać na długo przedtem, nim zrobi to, dopiero teraz zaczynające tętnić pełnym życiem, rozświetlone reklamami i światłami niezliczonych w tym miejscu pubów, restauracji i kafejek miasto. W nocy ciepło, nawet przy wyłączonej na noc klimatyzacji za ciepło. Śpiwór służy tylko za prześcieradło.
27 sierpnia 2003, środa: Darwin
Nim zacznie się mój następny etap wyprawy, mam tylko jeden dzień na spacer po stolicy Terytorium Północnego, Darwin. Zdaję sobie sprawę, że to niewiele. Pierwotny plan przewidywał dłuższy pobyt, ale myślę, że lepiej poświęcić więcej czasu na Park Narodowy Kakadu. Nadrabiam zaległości w łączności ze światem, kilka telefonów do Polski, kilka do australijskich przyjaciół. Jest ciepło - temperatura w granicach 30°C (w nocy 20-24) - więc po załatwieniu formalności związanych z dalszą częścią mojej wyprawy i przelotem do Perth wybieram się w "miasto". Samo City w odróżnieniu od City innych stolic stanowych jest niewysokie tzn. jest w nim niewiele wysokościowców. Jest też niezbyt wielkie, więc można je względnie szybko "obejść". Mniej mnie jednak interesują budynki, a bardziej tropikalna przyroda. Wybieram się więc na spacer do założonego już w 1870 r. Ogrodu Botanicznego. Ogród skupia setki okazów roślin tropikalnych. To, co w Europie udaje się wyhodować w miniaturze, tutaj rośnie w kilku-, a czasami kilkunastometrowej postaci. Mimo panującej pory suchej znajduję sporo różnej "maści" i wielkości niesamowitych kwiatów, którym poświęcam więcej niż rolkę filmu, robiąc kilkadziesiąt zdjęć. Po dwugodzinnym spacerze udaję się na pobliską plażę Mindil Beach. Woda cieplutka, choć bardzo słona, więc zażywam błogiej kąpieli. Wokół pustawo, może kilka osób na olbrzymiej plaży. W porze deszczowej, mimo że temperatury są jeszcze wyższe, z kąpieli nici a to z powodu niebezpiecznych, parzących meduz, występujących w tym czasie w morskiej wodzie. Z dużym zaciekawieniem i lekkim zdziwieniem obserwuję kąpiel w morzu konia wierzchowego, wraz z trzymającym się jego uzdy jeźdźcem. Zmywam sól pod prysznicem i wracam do centrum. Spaceruję po mieście, robię ostatnie zakupy - w tym następną partię filmów na przeźrocza - nie może ich bowiem przez następne trzy dni zabraknąć. Nieco znużony całodzienną wędrówką, wracam do hotelu, pakuję plecak i kładę się dość wcześnie spać. Jutro czeka mnie wczesna pobudka.
28 sierpnia 2003, czwartek: Darwin - Mary River
O godzinie 5.15 już jestem na nogach, a o godz. 6.30 podjeżdża pod Melaleucę terenowy samochód z turystycznej firmy - "Adventure Tour Australia", który będzie naszym środkiem transportu przez najbliższe trzy dni. Czekają na mnie jednak co najmniej jeszcze dwie niespodzianki. Pierwsza to fakt, że kierowcą przewodnikiem jest ... kobieta o imieniu Anne, jak się później okaże bardzo sympatyczna i naprawdę świetny przewodnik. Druga niespodzianka jest jeszcze większego kalibru. Wszyscy uczestnicy - oprócz mnie oczywiście - to ... też kobiety. Jeden rodzynek wśród międzynarodowego towarzystwa kobiet. Nieźle się zapowiada.
Po ok. pół godziny jazdy Stuart Hwy, na chwilę zatrzymujemy się w Howard Springs Nature Park, gdzie mamy okazję - chociaż do końca nie wiem, czy to zgodne z przepisami - karmić duże ryby barramundi małymi rybkami, które specjalnie na tę okazję miała przygotowane Anne. Wrażenie niesamowite. Te około metrowej wielkości i ważące kilkadziesiąt kilogramów ryby, by połknąć rybkę trzymaną w ręce ok. 30-40 cm nad wodą, wyskakują z niej i dosłownie wsysają zdobycz. Ręce odruchowo cofają się, chociaż, jak pokazuje nam przewodniczka, karmienie tych stworzeń jest całkowicie bezpieczne. W wodzie pływają też sporych rozmiarów żółwie wodne, ale one czekają, aż potężne barramundi odpłyną.
Jedziemy dalej, by po chwili skręcić w Arnhem Hwy. Jest to licząca 220 km szosa, która została wybudowana jako droga dojazdowa do kopalni uranu i jest główną drogą prowadzącą do Kakadu. Po trzydziestu paru kilometrach zatrzymujemy się w Fogg Dam Conservation Reserve, olbrzymim rozlewisku utworzonym przez Adelaide River. Miejsce osobliwe, jako że przyroda obroniła się przed ingerencją człowieka. Chciano w przeszłości, usypując tamę i tworząc sztuczny zbiornik wodny, uprawiać ryż. To przedsięwzięcie, na szczęście, nie udało się i obecnie na tym rozlewisku gnieżdżą się stada ptactwa wodnego, które można obserwować ze specjalnie przygotowanych stanowisk. Przydałaby się porządna lornetka. Mimo ciepłej pogody nie zaleca się kąpieli w tym miejscu, a to z uwagi na możliwość spotkania się sam na sam z krokodylem, których w okolicy jest sporo. W pobliskim lesie deszczowym, Fogg Dum Rainforest Park, robię sobie zdjęcie z olbrzymim pająkiem o wielkości całej twarzy. Pozostaje mi wierzyć, co zapewnia Anne, że jest całkowicie niegroźny.
Następne miejsce, do którego dojeżdżamy, to Annaburroo Billabong w Mary River National Park. Mamy tu znowu wielką gratkę, a mianowicie dwugodzinną przejażdżkę stateczkiem po billabongu. To, co widzimy, przerasta nasze oczekiwania. Dziesiątki krokodyli, tych niewielkich i niegroźnych słodkowodnych, i tych "lubiących" ludzi, kilkumetrowych olbrzymów słonowodnych, nieruchomo wylegujących się na brzegu lub czekających na swą ofiarę w wodzie. Stateczek, a właściwie duża spacerowa motorówka, niemal "na wyciągnięcie ręki" podpływa do tych gadów. Na brzegach widać kangury i dzikie bawoły. Dookoła mnóstwo różnego rodzaju ptactwa od zwykłych kaczek po australijskie orły. W wodzie tysiące lilii wodnych i duże okrągłe liście, których powierzchni nie może "zmoczyć" woda i dlatego zbiera się ona w duże krople. "Tracę" ze dwa filmy i po raz kolejny żałuję, że nie wziąłem teleobiektywu. Niestety, żałować tego będę jeszcze wielokrotnie.
Zajeżdżamy do Point Stuart, miejsca naszego noclegu. Do dyspozycji mamy dwuosobowe namioty, a właściwie domki namiotowe. Ze zrozumiałych względów jeden z nich jest do mojej wyłącznej dyspozycji. Pomagam przy kolacji, którą jest oczywiście ... BBQ. Okazuje się, że to jeszcze nie koniec dzisiejszych atrakcji. Przed nami udział w wieczorze aborygeńskim przy ognisku. Są tańce i śpiewy, gra na didgeridoo. Aborygeni zapraszają do wspólnej zabawy. Zgłaszam się jako chętny i zostaję wymalowany na twarzy i tułowiu oraz mianowany ... "bossem" - chyba naszej żeńskiej ekspedycji? Uczymy się tańca tubylczego "moscito", a próba gry na didgeridoo pokazuje, że wcale niełatwa to sztuka. Ogień w ognisku wygasa, więc i na nas czas. Cały dzień wrażeń a właściwie jeszcze nie dojechaliśmy do Kakadu. Noc ciepła, lecz nie taka jak w Darwin. Tam są jednak mury i betony, tutaj naokoło, nie licząc kilku pobliskich zabudowań, sama przyroda. Ściany namiotów wykonane są z drobniutkiej siateczki, co dodatkowo poprawia komfort spania.
Po ok. pół godziny jazdy Stuart Hwy, na chwilę zatrzymujemy się w Howard Springs Nature Park, gdzie mamy okazję - chociaż do końca nie wiem, czy to zgodne z przepisami - karmić duże ryby barramundi małymi rybkami, które specjalnie na tę okazję miała przygotowane Anne. Wrażenie niesamowite. Te około metrowej wielkości i ważące kilkadziesiąt kilogramów ryby, by połknąć rybkę trzymaną w ręce ok. 30-40 cm nad wodą, wyskakują z niej i dosłownie wsysają zdobycz. Ręce odruchowo cofają się, chociaż, jak pokazuje nam przewodniczka, karmienie tych stworzeń jest całkowicie bezpieczne. W wodzie pływają też sporych rozmiarów żółwie wodne, ale one czekają, aż potężne barramundi odpłyną.
Jedziemy dalej, by po chwili skręcić w Arnhem Hwy. Jest to licząca 220 km szosa, która została wybudowana jako droga dojazdowa do kopalni uranu i jest główną drogą prowadzącą do Kakadu. Po trzydziestu paru kilometrach zatrzymujemy się w Fogg Dam Conservation Reserve, olbrzymim rozlewisku utworzonym przez Adelaide River. Miejsce osobliwe, jako że przyroda obroniła się przed ingerencją człowieka. Chciano w przeszłości, usypując tamę i tworząc sztuczny zbiornik wodny, uprawiać ryż. To przedsięwzięcie, na szczęście, nie udało się i obecnie na tym rozlewisku gnieżdżą się stada ptactwa wodnego, które można obserwować ze specjalnie przygotowanych stanowisk. Przydałaby się porządna lornetka. Mimo ciepłej pogody nie zaleca się kąpieli w tym miejscu, a to z uwagi na możliwość spotkania się sam na sam z krokodylem, których w okolicy jest sporo. W pobliskim lesie deszczowym, Fogg Dum Rainforest Park, robię sobie zdjęcie z olbrzymim pająkiem o wielkości całej twarzy. Pozostaje mi wierzyć, co zapewnia Anne, że jest całkowicie niegroźny.
Następne miejsce, do którego dojeżdżamy, to Annaburroo Billabong w Mary River National Park. Mamy tu znowu wielką gratkę, a mianowicie dwugodzinną przejażdżkę stateczkiem po billabongu. To, co widzimy, przerasta nasze oczekiwania. Dziesiątki krokodyli, tych niewielkich i niegroźnych słodkowodnych, i tych "lubiących" ludzi, kilkumetrowych olbrzymów słonowodnych, nieruchomo wylegujących się na brzegu lub czekających na swą ofiarę w wodzie. Stateczek, a właściwie duża spacerowa motorówka, niemal "na wyciągnięcie ręki" podpływa do tych gadów. Na brzegach widać kangury i dzikie bawoły. Dookoła mnóstwo różnego rodzaju ptactwa od zwykłych kaczek po australijskie orły. W wodzie tysiące lilii wodnych i duże okrągłe liście, których powierzchni nie może "zmoczyć" woda i dlatego zbiera się ona w duże krople. "Tracę" ze dwa filmy i po raz kolejny żałuję, że nie wziąłem teleobiektywu. Niestety, żałować tego będę jeszcze wielokrotnie.
Zajeżdżamy do Point Stuart, miejsca naszego noclegu. Do dyspozycji mamy dwuosobowe namioty, a właściwie domki namiotowe. Ze zrozumiałych względów jeden z nich jest do mojej wyłącznej dyspozycji. Pomagam przy kolacji, którą jest oczywiście ... BBQ. Okazuje się, że to jeszcze nie koniec dzisiejszych atrakcji. Przed nami udział w wieczorze aborygeńskim przy ognisku. Są tańce i śpiewy, gra na didgeridoo. Aborygeni zapraszają do wspólnej zabawy. Zgłaszam się jako chętny i zostaję wymalowany na twarzy i tułowiu oraz mianowany ... "bossem" - chyba naszej żeńskiej ekspedycji? Uczymy się tańca tubylczego "moscito", a próba gry na didgeridoo pokazuje, że wcale niełatwa to sztuka. Ogień w ognisku wygasa, więc i na nas czas. Cały dzień wrażeń a właściwie jeszcze nie dojechaliśmy do Kakadu. Noc ciepła, lecz nie taka jak w Darwin. Tam są jednak mury i betony, tutaj naokoło, nie licząc kilku pobliskich zabudowań, sama przyroda. Ściany namiotów wykonane są z drobniutkiej siateczki, co dodatkowo poprawia komfort spania.
29 sierpnia 2003, piątek: Mary River - Park Narodowy Kakadu
Pobudka znów wcześnie, bo o 5.30, jeszcze jest ciemnawo. Podróżowanie to jednak "ciężka praca". Pod namioty bardzo blisko podchodzą wallaby. Jednak są one z "gatunku" oswojonych i po śniadaniu bardzo chętnie przyjmują poczęstunek w postaci jabłka. O godzinie 7.00 jedziemy w dalszą drogę. Wjeżdżając do Kakadu trzeba wykupić bilet (16,25 AUD). Park zajmuje powierzchnię bliską powierzchni Szwajcarii i należy do dziedzictwa światowego UNESCO. Przed nami jeszcze sporo jazdy, jedziemy do położonego na przeciwległej wschodniej części Ubirr Miejsce o tyle niezwykłe bo zawierające w swoich skałach niecodzienną galerię sztuki złożonej z setek malowideł naskalnych Aborygenów. W całym Kakadu znajduje się około 5000 takich malowideł. Podczas spaceru mamy okazję podziwiać wiele rysunków naskalnych Aborygenów iczących sobie nawet 20 tysięcy lat. Pokazując niektóre z nich, Annie wspaniale opowiada o legendach i mitach z nimi związanych. Aż wierzyć się nie chce, że oglądamy jedne z najstarszych dzieł artystycznych człowieka na ziemi, które zachowały się do dziś. Jako że Aborygeni nie znali pisma, tego typu malowidła są zresztą jedynym materialnym dowodem ich kultury sprzed kilkudziesięciu tysięcy lat. Techniki wykonania ich są różne w zależności od czasu, w którym powstawały. Najbardziej charakterystyczną jest technika rentgenowska, ukazująca wizerunki zwierząt jak na zdjęciu rentgenowskim. Po wejściu na górę tej niesamowitej galerii rozpościera się, aż po horyzont, wspaniały widok na Ziemię Arnhema.
Na lunch jedziemy do Jabiru, w okolicach którego znajdują się olbrzymie pokłady rud uranowych. Wrócimy tutaj na nocleg na pobliskie pole namiotowe, ale teraz jedziemy do położonego w południowej części parku Maguk (Barramundi Gorge). Spod parkingu wzdłuż Barramundi Creek zaczynamy spacer łagodnie wnoszącą się ścieżką pośród lasu deszczowego, który o tej porze roku jest łatwo dostępny. Ścieżka jednak pnie się coraz wyżej i tracąc swą nazwę przechodzi w kamienisty całkiem stromy szlak. Ostre krawędzie skał ułatwiają wspinanie. Naszym celem jest górny wodospad, więc dolny zostawiamy za sobą. Jeszcze jedno wejście i całkiem strome zejście i jesteśmy w następnym przeuroczym miejscu. Górna półka wodospadu, bo o niej mowa, w porze suchej stanowi niesamowity zespół naturalnych różnokształtnych basenów i baseników wodnych. Woda ciepła, słońce, więc poddajemy się słonecznej i wodnej kąpieli.
Jeszcze raz przysłowie o tym, że nic, co piękne, nie trwa wiecznie, sprawdza się - trzeba wracać. Podczas krótkiego, ale stromego i wąskiego podejścia, jedna z "naszych" dziewczyn, drobniutka Szwajcarka, Aleksandra, potyka się i nadwyręża kostkę w sposób nie pozwalający na dalszy marsz. W tym momencie zrozumiałem, po co w tym gronie dziewczyn "zaplanowany" był mężczyzna, czyli ja. Wziąłem ją na plecy - "na barana" - i asekurowany przez Annie i kilka dziewczyn powoli zaczynam schodzić. W bardziej trudnych momentach dziewczyny pomagają mi, a ja mimo dużego zmęczenia i tak się cieszę, że mam na plecach filigranową Aleksandrę, a nie np. dość, dużą chociaż nie powiem, bardzo sympatyczną i sprawną Kanadyjkę, Kate. Zmęczony "nieco" docieram do parkingu otrzymując w nagrodę od dziewczyn całkiem sporą liczbę całusów.
Do Jabiru miejsca naszego dzisiejszego nocowania mamy ok. 1,5 godziny jazdy a już zaczyna robić się szarawo. Już na początku Annie zauważa węża, zawraca, ale i on widząc nadjeżdżający samochód umyka w gęstwinę. Po drodze doświadczamy jeszcze widoku, który każdemu z nas zatyka dech w piersi - dzikie konie... I znów zawracamy, by jeszcze raz im się przyjrzeć, ale one spłoszone uciekają w las. Szkoda, choć w galopie są jeszcze bardziej urokliwe. Jest już na tyle ciemno, że nawet nie próbuję robić zdjęć, tylko patrzę i podziwiam. Na kampingu zwolniony już jestem z obowiązku przygotowywania kolacji. Jeszcze tylko opatruję nogę naszej pechowej turystce. Okazuje się, że z jej kostką nie powinno być tak źle. Jutrzejszy dzień ma jednak "z głowy". Po kolacji szybko zasypiam tym bardziej, że nazajutrz pobudka ma być jeszcze wcześniej niż dzisiaj. Minął naprawdę piękny pełen wrażeń kolejny dzień.
Na lunch jedziemy do Jabiru, w okolicach którego znajdują się olbrzymie pokłady rud uranowych. Wrócimy tutaj na nocleg na pobliskie pole namiotowe, ale teraz jedziemy do położonego w południowej części parku Maguk (Barramundi Gorge). Spod parkingu wzdłuż Barramundi Creek zaczynamy spacer łagodnie wnoszącą się ścieżką pośród lasu deszczowego, który o tej porze roku jest łatwo dostępny. Ścieżka jednak pnie się coraz wyżej i tracąc swą nazwę przechodzi w kamienisty całkiem stromy szlak. Ostre krawędzie skał ułatwiają wspinanie. Naszym celem jest górny wodospad, więc dolny zostawiamy za sobą. Jeszcze jedno wejście i całkiem strome zejście i jesteśmy w następnym przeuroczym miejscu. Górna półka wodospadu, bo o niej mowa, w porze suchej stanowi niesamowity zespół naturalnych różnokształtnych basenów i baseników wodnych. Woda ciepła, słońce, więc poddajemy się słonecznej i wodnej kąpieli.
Jeszcze raz przysłowie o tym, że nic, co piękne, nie trwa wiecznie, sprawdza się - trzeba wracać. Podczas krótkiego, ale stromego i wąskiego podejścia, jedna z "naszych" dziewczyn, drobniutka Szwajcarka, Aleksandra, potyka się i nadwyręża kostkę w sposób nie pozwalający na dalszy marsz. W tym momencie zrozumiałem, po co w tym gronie dziewczyn "zaplanowany" był mężczyzna, czyli ja. Wziąłem ją na plecy - "na barana" - i asekurowany przez Annie i kilka dziewczyn powoli zaczynam schodzić. W bardziej trudnych momentach dziewczyny pomagają mi, a ja mimo dużego zmęczenia i tak się cieszę, że mam na plecach filigranową Aleksandrę, a nie np. dość, dużą chociaż nie powiem, bardzo sympatyczną i sprawną Kanadyjkę, Kate. Zmęczony "nieco" docieram do parkingu otrzymując w nagrodę od dziewczyn całkiem sporą liczbę całusów.
Do Jabiru miejsca naszego dzisiejszego nocowania mamy ok. 1,5 godziny jazdy a już zaczyna robić się szarawo. Już na początku Annie zauważa węża, zawraca, ale i on widząc nadjeżdżający samochód umyka w gęstwinę. Po drodze doświadczamy jeszcze widoku, który każdemu z nas zatyka dech w piersi - dzikie konie... I znów zawracamy, by jeszcze raz im się przyjrzeć, ale one spłoszone uciekają w las. Szkoda, choć w galopie są jeszcze bardziej urokliwe. Jest już na tyle ciemno, że nawet nie próbuję robić zdjęć, tylko patrzę i podziwiam. Na kampingu zwolniony już jestem z obowiązku przygotowywania kolacji. Jeszcze tylko opatruję nogę naszej pechowej turystce. Okazuje się, że z jej kostką nie powinno być tak źle. Jutrzejszy dzień ma jednak "z głowy". Po kolacji szybko zasypiam tym bardziej, że nazajutrz pobudka ma być jeszcze wcześniej niż dzisiaj. Minął naprawdę piękny pełen wrażeń kolejny dzień.
30 sierpnia 2003, sobota: Park Narodowy Kakadu - Darwin
Jeszcze wczoraj Annie dała nam propozycję wczesnorannego wyjazdu do Nourlangie Rock na wschód słońca, pod warunkiem bardzo wczesnej pobudki. Jak tu nie wykorzystać takiej okazji. Budzimy się zatem o 4.30, by w godzinę później być już w drodze. Wrócimy po południu na kamping po Aleksandrę, która z uwagi na wczorajszą kontuzję musi odpoczywać. Jeszcze po ciemku, wspomagając się światłem latarek, wspinamy się na szczyt. Zatrzymujemy się dwukrotnie, by wsłuchać się w odgłosy lasu i śpiewu czujących już nadchodzący świt ptaków. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na górze. Siadamy w oczekiwaniu. Jest ciepło i nie przeszkadza nam drobniutki deszcz, który zaczął właśnie kropić. Właściwie to jesteśmy w tym miejscu o tej porze nie całkiem legalnie. Park Kakadu można zacząć zwiedzać, jak większość parków narodowych w Australii, dopiero o godz. 8.00. Ale nic to. O 6.45 zaczynam co 5 minut, jak przy Uluru, robić zdjęcia. Słońce nieśmiało przebija się przez deszczowe chmury bajecznie je kolorując i odsłania pobliskie szczyty wzgórz i położoną pod urwiskiem naszego szczytu sięgającą za horyzont zielonej doliny Ziemię Arnhema. Stoimy, patrzymy jak zauroczeni. Naprawdę warto było tak rano wstać. Schodzimy w dół po skałach już rozświetlonych przez słońce. Dopiero teraz dostrzegamy ich stromość i głębokie rozpadliny. Nie "bez kozery" wstęp do parku zaczyna się za dnia. Dobrze mieć taką przewodniczkę jak Annie.
Wracamy na Kakadu Hwy, by po ok. pół godziny jazdy zjechać z asfaltu w drogę leśną. Przed nami 60 km takiej drogi w tym kilkunastokilometrowy odcinek, który pokonać mogą tylko samochody z napędem na cztery koła. Przed nami jedna z większych atrakcji parku - wodospad Jim Jim. Ale nim dojeżdżamy na leśny parking, przed szlakiem wiodącym do wodospadu zatrzymujemy się, by nie przejechać spokojnie "przechodzącego" sobie przez drogę półtorametrowego węża. Wysiadamy - choć nie wszyscy - jednak to ...wąż i to całkiem niemały. Robię kilka zdjęć. Wąż niespecjalnie się nami przejmuje i spokojnie "przechodzi" na drugą stronę drogi. Według Annie jest to King Brown albo Mulga. Może dojść do 2,7 m długości, jest niejadowity - na nasze szczęście - żywi się ptakami, jaszczurkami, żabami i małymi ssakami. Całe szczęście, że my nie jesteśmy małymi ssakami... Podziwiamy Annie, jak sobie radzi na tym naprawdę trudnym ostatnim odcinku drogi. Dobrze, że jest teraz pora sucha. I tak bardzo trudna o tej porze droga, w porze deszczowej jest w ogóle nieprzejezdna. Dojeżdżamy w końcu do leśnego parkingu, skąd do wodospadu już tylko na piechotę.
Wspinamy się, podobnie jak w dniu wczorajszym w Maguk, spokojnie wiodącą wzdłuż Jim Jim Creek ścieżką, która podobnie jak wczoraj przeistacza się w skalisty stromy szlak, z tym jednak, że kamienie są dużo większe, co podnosi trudność podchodzenia. Pod drugi stopień wodospadu podchodzą już tylko ochotnicy. Jak łatwo się domyśleć jestem oczywiście w tej grupie, a ze mną wspominana już Kanadyjka Kate i Japonka Czikako. Nagroda za nasz trud jest właściwie nie do opisania. Nawet zdjęcie nie jest zdolne objąć misterii tego miejsca - ułożonych w podkowę, pionowych dwustumetrowej wysokości ścian skalnych, u podnóża których rozpościera się oczko wodne o średnicy około 80 m. Choć woda jest trochę chłodnawa, bo nie dociera do niej słońce, razem z Kate - Czikako jednak rezygnuje z kąpieli - wchodzimy do wody i płyniemy na drugą stronę. Na chwilę obracam się, by płynąć grzbietem, lecz natychmiast powracam do spokojnej "żabki". Niesamowicie dziwne to uczucie pływać w "basenie" o długości 80 m, głębokości 40 i wysokości ścian ok. 200. Dopływamy pod sam wodospad, a właściwie pod miejsce, gdzie w porze deszczowej w czasie sekundy spadają z wysokości tych 200 m dziesiątki ton wody. Teraz po skale zaledwie się snuje niewielka smużka. Siedzimy na niewielkiej półce skalnej i zauroczeni... podziwiamy. Tam na górze są krokodyle. Całe szczęście dla nas, że nie lubią skakać z tak wysoka. Wracamy nie odczuwając lęku, Dobry Duch Aborygenów i w tym przypadku ma nas w swojej opiece. Annie, zaniepokojona naszą przedłużającą się nieobecnością, już czeka na nas na brzegu i razem schodzimy niżej do reszty grupy. Tam słońce, piaszczysta plaża i znacznie już cieplejsza woda. Pływające w strumieniu rybki obskubują nasze brodzące w wodzie nogi. Dostaję, słusznie zresztą, burę od Annie za próbę ich karmienia ciastkami. Jest to przecież park narodowy. Poddajemy się znowu błogiemu leniuchowaniu. Aż się nie chce wracać, ale trzeba.
Dotarcie do Jabiru zajmuje nam prawie dwie godziny. Jemy późny lunch i zabieramy Aleksandrę, która musi się zadowolić tylko naszymi opowieściami. Ona ma dla nas też dobrą nowinę, z jej nogą jest już lepiej, choć trochę jeszcze utyka. Czas wracać. Zatrzymujemy się po drodze jeszcze w Bowali Visitor Centre, ośrodku informacji o Kakadu. Na mnie największe wrażenie wywiera, wzmocniony muzyką i odgłosami przyrody, symultaniczny pokaz przeźroczy ukazujący na 9 ekranach roczny cykl życia przyrody w Parku Kakadu. Szkoda tylko, że nie mogę dokończyć seansu. Dziewczyny wołają już do samochodu. Po drodze mijamy stada czarnych papug oraz psa dingo, za którym Annie nawet zawraca, byśmy mogli go sfotografować. Niestety, spłoszony umyka w las. A i nasz czas umyka. Annie chce zdążyć do Darwin jeszcze przed zachodem słońca. Niestety, gdy dojeżdżamy do miasta, słońce już schowało się za szeroką wodę. Serdecznie żegnamy się umawiając się jeszcze na wieczorną kolację. Choć nie mam już noclegu w moim hotelu Melaleuca, mogę się w nim wykąpać, przebrać i przepakować. Idę jeszcze na umówioną kolację. Wszyscy żałujemy, że to już koniec naszej wyprawy i jak zwykle najwięcej jest do powiedzenia, gdy już czasu brak. Serdecznie się żegnamy, a ja wracam do hotelu po bagaże i ostatnim autobusem jadę na lotnisko. Dziś kończy mi się naprawdę wspaniała przygoda. Za klika godzin będę już daleko stąd.
Wracamy na Kakadu Hwy, by po ok. pół godziny jazdy zjechać z asfaltu w drogę leśną. Przed nami 60 km takiej drogi w tym kilkunastokilometrowy odcinek, który pokonać mogą tylko samochody z napędem na cztery koła. Przed nami jedna z większych atrakcji parku - wodospad Jim Jim. Ale nim dojeżdżamy na leśny parking, przed szlakiem wiodącym do wodospadu zatrzymujemy się, by nie przejechać spokojnie "przechodzącego" sobie przez drogę półtorametrowego węża. Wysiadamy - choć nie wszyscy - jednak to ...wąż i to całkiem niemały. Robię kilka zdjęć. Wąż niespecjalnie się nami przejmuje i spokojnie "przechodzi" na drugą stronę drogi. Według Annie jest to King Brown albo Mulga. Może dojść do 2,7 m długości, jest niejadowity - na nasze szczęście - żywi się ptakami, jaszczurkami, żabami i małymi ssakami. Całe szczęście, że my nie jesteśmy małymi ssakami... Podziwiamy Annie, jak sobie radzi na tym naprawdę trudnym ostatnim odcinku drogi. Dobrze, że jest teraz pora sucha. I tak bardzo trudna o tej porze droga, w porze deszczowej jest w ogóle nieprzejezdna. Dojeżdżamy w końcu do leśnego parkingu, skąd do wodospadu już tylko na piechotę.
Wspinamy się, podobnie jak w dniu wczorajszym w Maguk, spokojnie wiodącą wzdłuż Jim Jim Creek ścieżką, która podobnie jak wczoraj przeistacza się w skalisty stromy szlak, z tym jednak, że kamienie są dużo większe, co podnosi trudność podchodzenia. Pod drugi stopień wodospadu podchodzą już tylko ochotnicy. Jak łatwo się domyśleć jestem oczywiście w tej grupie, a ze mną wspominana już Kanadyjka Kate i Japonka Czikako. Nagroda za nasz trud jest właściwie nie do opisania. Nawet zdjęcie nie jest zdolne objąć misterii tego miejsca - ułożonych w podkowę, pionowych dwustumetrowej wysokości ścian skalnych, u podnóża których rozpościera się oczko wodne o średnicy około 80 m. Choć woda jest trochę chłodnawa, bo nie dociera do niej słońce, razem z Kate - Czikako jednak rezygnuje z kąpieli - wchodzimy do wody i płyniemy na drugą stronę. Na chwilę obracam się, by płynąć grzbietem, lecz natychmiast powracam do spokojnej "żabki". Niesamowicie dziwne to uczucie pływać w "basenie" o długości 80 m, głębokości 40 i wysokości ścian ok. 200. Dopływamy pod sam wodospad, a właściwie pod miejsce, gdzie w porze deszczowej w czasie sekundy spadają z wysokości tych 200 m dziesiątki ton wody. Teraz po skale zaledwie się snuje niewielka smużka. Siedzimy na niewielkiej półce skalnej i zauroczeni... podziwiamy. Tam na górze są krokodyle. Całe szczęście dla nas, że nie lubią skakać z tak wysoka. Wracamy nie odczuwając lęku, Dobry Duch Aborygenów i w tym przypadku ma nas w swojej opiece. Annie, zaniepokojona naszą przedłużającą się nieobecnością, już czeka na nas na brzegu i razem schodzimy niżej do reszty grupy. Tam słońce, piaszczysta plaża i znacznie już cieplejsza woda. Pływające w strumieniu rybki obskubują nasze brodzące w wodzie nogi. Dostaję, słusznie zresztą, burę od Annie za próbę ich karmienia ciastkami. Jest to przecież park narodowy. Poddajemy się znowu błogiemu leniuchowaniu. Aż się nie chce wracać, ale trzeba.
Dotarcie do Jabiru zajmuje nam prawie dwie godziny. Jemy późny lunch i zabieramy Aleksandrę, która musi się zadowolić tylko naszymi opowieściami. Ona ma dla nas też dobrą nowinę, z jej nogą jest już lepiej, choć trochę jeszcze utyka. Czas wracać. Zatrzymujemy się po drodze jeszcze w Bowali Visitor Centre, ośrodku informacji o Kakadu. Na mnie największe wrażenie wywiera, wzmocniony muzyką i odgłosami przyrody, symultaniczny pokaz przeźroczy ukazujący na 9 ekranach roczny cykl życia przyrody w Parku Kakadu. Szkoda tylko, że nie mogę dokończyć seansu. Dziewczyny wołają już do samochodu. Po drodze mijamy stada czarnych papug oraz psa dingo, za którym Annie nawet zawraca, byśmy mogli go sfotografować. Niestety, spłoszony umyka w las. A i nasz czas umyka. Annie chce zdążyć do Darwin jeszcze przed zachodem słońca. Niestety, gdy dojeżdżamy do miasta, słońce już schowało się za szeroką wodę. Serdecznie żegnamy się umawiając się jeszcze na wieczorną kolację. Choć nie mam już noclegu w moim hotelu Melaleuca, mogę się w nim wykąpać, przebrać i przepakować. Idę jeszcze na umówioną kolację. Wszyscy żałujemy, że to już koniec naszej wyprawy i jak zwykle najwięcej jest do powiedzenia, gdy już czasu brak. Serdecznie się żegnamy, a ja wracam do hotelu po bagaże i ostatnim autobusem jadę na lotnisko. Dziś kończy mi się naprawdę wspaniała przygoda. Za klika godzin będę już daleko stąd.
31 sierpnia 2003, niedziela: Darwin - Perth
Przy odprawie na lotnisku podaję tylko paszport i numer rezerwacji zakupionego drogą elektroniczną biletu. Nie ma bezpośredniego lotu z Darwin do Perth. Polecę więc liniami Virgin Blue najpierw do Sydney, gdzie przesiądę się na samolot lecący do Perth.
W holu spory tłumek oczekujących pasażerów. Jest około północy i o tej porze jest to ostatni samolot startujący z lotniska. Do planowanego odlotu mam jeszcze ponad godzinę, a okazuje się, że będzie jeszcze opóźnienie. Nie jest to dla mnie dobra wiadomość, gdyż od prawie dwudziestu godzin jestem na nogach, mam jeszcze nie tylko świeżo w pamięci, ale i w kościach i mięśniach pobyt w Kakadu i Darwin. Aby nie zasnąć, cały czas spaceruję. W końcu o godz. 1.50 jestem już w powietrzu. Tylko przez chwilę widzę światła pogrążonego w głębokim śnie Darwin i nawet nie wiem kiedy, podążam w jego ślady. Budzę się dosłownie tuż przed lądowaniem w Sydney. Lądowanie mimo opóźnionego startu punktualne o 6.05 już czasu miejscowego (o 30 minut przestawiam czas w zegarku do przodu). Lot trwał więc niewiele ponad 5 godzin. Na lotnisku mam dobre dwie godziny czasu. Starcza go więc na śniadanie, kilka telefonów i krótki spacer. O godz. 9.30 znowu jestem w powietrzu na pokładzie identycznego samolotu Boeing 737-800. Tym razem podziwiam panoramę Australii z lotu ptaka. Za dwa i pół dolara zamawiam kawę. Wszelkie napitki i przekąski trzeba na pokładzie kupić, gdyż Virgin Blue należy do tańszych przewoźników i nie serwuje ich w ramach ceny biletu. Lot trwa tak samo długo jak poprzedni i po pięciu godzinach z małym "hakiem" samolot łagodnie siada na pasie lotniska w Perth. Kilkukrotnie odkładana wizyta w tym stanie staje się faktem. Na lotnisku czekają na mnie Agnieszka ze swym Australijczykiem Ronem i znowu po raz któryś uświadamiam sobie, że dobrze mieć przyjaciół. Już w drodze do domu Agnieszki pokazują mi trochę to liczące ponad 1,4 mln mieszkańców miasto. W domu Agnieszki mały komitet powitalny, tj. grupka jej przyjaciół, przeważnie Polonusów. Rozmowy ciągną się do późna w nocy. Gospodarze są ciekawi, co słychać w Polsce i na trasie mojej australijskiej "włóczęgi", a ja co w Perth.
W holu spory tłumek oczekujących pasażerów. Jest około północy i o tej porze jest to ostatni samolot startujący z lotniska. Do planowanego odlotu mam jeszcze ponad godzinę, a okazuje się, że będzie jeszcze opóźnienie. Nie jest to dla mnie dobra wiadomość, gdyż od prawie dwudziestu godzin jestem na nogach, mam jeszcze nie tylko świeżo w pamięci, ale i w kościach i mięśniach pobyt w Kakadu i Darwin. Aby nie zasnąć, cały czas spaceruję. W końcu o godz. 1.50 jestem już w powietrzu. Tylko przez chwilę widzę światła pogrążonego w głębokim śnie Darwin i nawet nie wiem kiedy, podążam w jego ślady. Budzę się dosłownie tuż przed lądowaniem w Sydney. Lądowanie mimo opóźnionego startu punktualne o 6.05 już czasu miejscowego (o 30 minut przestawiam czas w zegarku do przodu). Lot trwał więc niewiele ponad 5 godzin. Na lotnisku mam dobre dwie godziny czasu. Starcza go więc na śniadanie, kilka telefonów i krótki spacer. O godz. 9.30 znowu jestem w powietrzu na pokładzie identycznego samolotu Boeing 737-800. Tym razem podziwiam panoramę Australii z lotu ptaka. Za dwa i pół dolara zamawiam kawę. Wszelkie napitki i przekąski trzeba na pokładzie kupić, gdyż Virgin Blue należy do tańszych przewoźników i nie serwuje ich w ramach ceny biletu. Lot trwa tak samo długo jak poprzedni i po pięciu godzinach z małym "hakiem" samolot łagodnie siada na pasie lotniska w Perth. Kilkukrotnie odkładana wizyta w tym stanie staje się faktem. Na lotnisku czekają na mnie Agnieszka ze swym Australijczykiem Ronem i znowu po raz któryś uświadamiam sobie, że dobrze mieć przyjaciół. Już w drodze do domu Agnieszki pokazują mi trochę to liczące ponad 1,4 mln mieszkańców miasto. W domu Agnieszki mały komitet powitalny, tj. grupka jej przyjaciół, przeważnie Polonusów. Rozmowy ciągną się do późna w nocy. Gospodarze są ciekawi, co słychać w Polsce i na trasie mojej australijskiej "włóczęgi", a ja co w Perth.
01-02 września 2003, poniedziałek-wtorek: Perth
W Polsce zaczyna się rok szkolny - dzisiaj jest pierwszy dzień września - a ja kilkanaście tysięcy kilometrów od domu, na - "wagarach". Dobrze mieć dłuższy urlop i kolegów, którzy mnie mogą w pracy zastąpić.
Poniedziałek spędzam razem ze swoimi gospodarzami, którzy starają się pokazać mi miasto i jego okolice. W jednej z położonych blisko miasta winiarni próbujemy słynnego, już nie tylko w Australii, wina, a właściwie kilku jego gatunków. Spacerujemy trochę po City i obowiązkowo odwiedzamy Ogród Botaniczny. Trochę żałuję i będę jeszcze żałował w późniejszej części mojej podróży, że nie jestem tutaj kilka tygodni później. Teraz jest dopiero początek australijskiej wiosny i przyroda budzi się ze swego zimowego snu. Za parę tygodni będzie tutaj nieporównywalnie więcej... wiosny.
Następnego dnia urywam się moim przesympatycznym, ale z lekka nadopiekuńczym gospodarzom i samodzielnie buszuję po City. Trochę, jak to zwykle na początku, mam kłopoty z rozpoznaniem miejskiej komunikacji, która w każdym wielkim mieście jest trochę inaczej zorganizowana, ale jakoś sobie radzę. Samodzielnie spaceruję po centrum Perth, innym od pozostałych stanowych stolic. Samo City to kompilacja wysokościowców z budynkami stojącymi tutaj od dziesięcioleci. Dużo skąpanej w wiosennym słońcu zieleni, wszędobylska Swan River, czuje się bliskość oceanu. Czuje się także odosobnienie tego miasta. Do najbliższego dużego australijskiego miasta Adelaide jest dalej niż do stolicy Republiki Południowej Afryki. Jeszcze raz wracam do Ogrodu Botanicznego, tym razem z aparatem fotograficznym. Zwiedzam Muzeum Australii Zachodniej, w którym - jak zwykle zresztą - najbardziej podoba mi się dział poświęcony sztuce aborygeńskiej. W Centrum Informacji Turystycznej wykupuję dwudniową wycieczkę do południowo-wschodniej części stanu WA. Dość późno docieram do domu i po "krótszej" poprzedniej nocy tylko przepakowuję się na jutrzejszy wyjazd i idę spać.
Poniedziałek spędzam razem ze swoimi gospodarzami, którzy starają się pokazać mi miasto i jego okolice. W jednej z położonych blisko miasta winiarni próbujemy słynnego, już nie tylko w Australii, wina, a właściwie kilku jego gatunków. Spacerujemy trochę po City i obowiązkowo odwiedzamy Ogród Botaniczny. Trochę żałuję i będę jeszcze żałował w późniejszej części mojej podróży, że nie jestem tutaj kilka tygodni później. Teraz jest dopiero początek australijskiej wiosny i przyroda budzi się ze swego zimowego snu. Za parę tygodni będzie tutaj nieporównywalnie więcej... wiosny.
Następnego dnia urywam się moim przesympatycznym, ale z lekka nadopiekuńczym gospodarzom i samodzielnie buszuję po City. Trochę, jak to zwykle na początku, mam kłopoty z rozpoznaniem miejskiej komunikacji, która w każdym wielkim mieście jest trochę inaczej zorganizowana, ale jakoś sobie radzę. Samodzielnie spaceruję po centrum Perth, innym od pozostałych stanowych stolic. Samo City to kompilacja wysokościowców z budynkami stojącymi tutaj od dziesięcioleci. Dużo skąpanej w wiosennym słońcu zieleni, wszędobylska Swan River, czuje się bliskość oceanu. Czuje się także odosobnienie tego miasta. Do najbliższego dużego australijskiego miasta Adelaide jest dalej niż do stolicy Republiki Południowej Afryki. Jeszcze raz wracam do Ogrodu Botanicznego, tym razem z aparatem fotograficznym. Zwiedzam Muzeum Australii Zachodniej, w którym - jak zwykle zresztą - najbardziej podoba mi się dział poświęcony sztuce aborygeńskiej. W Centrum Informacji Turystycznej wykupuję dwudniową wycieczkę do południowo-wschodniej części stanu WA. Dość późno docieram do domu i po "krótszej" poprzedniej nocy tylko przepakowuję się na jutrzejszy wyjazd i idę spać.
03 września 2003, środa: Perth - Walpole
Wczesna pobudka. Agnieszka podrzuca mnie do najbliższej stacji podmiejskiej kolejki i spod Dworca Głównego w centrum Perth wsiadam do busa firmy "Active Safaris". Chyba znów mam "szczęście", bo w busie same dziewczyny. Co prawda niewiele ich, bo tylko trzy - dwie Szwajcarki i Niemka, ale tym razem nie jestem jedyny, bo kierowca-przewodnik jest mężczyzną. Mamy dziś do przejechania dość sporo, bo 650 km, więc ruszamy. Tylko mijamy, podziwiając z okien busa, Mandurah i drugie co do wielkości miasto w WA Bunbury. Przejeżdżamy przez rejon Donnybrook/Balingup, będący centrum owocowym WA. Krajobraz raczej przypominający nasz europejski: sady, łąki, lasy - tylko drzewa w lasach inne.
Dojeżdżamy do Manjimup, gdzie zatrzymujemy się w eukaliptusowym lesie porośniętym gigantycznymi drzewami karri. Mogą one rosnąć nawet do 80-90 m. Jedno z nich o wysokości przekraczającej pięćdziesiąt metrów zostało przystosowane do wejścia na sam wierzchołek. Początkowo była to tylko przeciwpożarowa wieża obserwacyjna, która zresztą nadal funkcjonuje, ale dzisiaj można się także samemu wdrapać na wierzchołek, co stanowi nie tylko niesamowitą atrakcję turystyczną ale i niezłe wyzwanie. Pnie tych olbrzymów strzeliście pną się ku górze. "Nasze" drzewo ma powbijane spiralnie dookoła swej osi pręty zbrojeniowe, które służą jako stopnie wielgachnej drabiny. Pręty połączone są ze sobą drutem dającym trochę większe poczucie bezpieczeństwa wchodzącym. Na dole napisy ostrzegające o potencjalnym niebezpieczeństwie i o konieczności wzięcia na siebie całkowitej odpowiedzialności w razie wypadku. Zaczynam wchodzić. Na początku spokój, olbrzymi w obwodzie pień drzewa dodaje pewności, tak "tylko" z przezorności staram się nie patrzeć w dół. Mniej więcej na 2/3 wysokości chwila oddechu na malutkiej platformie. Mocno trzymając się prętów próbuję spojrzeć w dół... strasznie wysoko. "Oddech" zakłócony zostaje jednak tabliczką z napisem: "To co było do tej pory było łatwe, teraz będzie bardziej stromo, bardziej ciasno i jeżeli masz jakiekolwiek wątpliwości zejdź." To co było to było łatwe? ... Ale faktycznie im wyżej, tym pień naszego olbrzyma robi się cieńszy, bardziej podatny na wiejący na tej wysokości spory wiatr, no i jest zdecydowanie bardziej stromo. Najgorszy jest ostatni odcinek z wejściem na samą platformę w postaci prawie pionowo ustawionej drabiny. Jeszcze tylko trochę ... odwagi i jestem na górze. Czuję się jak marynarz na pokładzie. Ten ledwie odczuwalny na dole wiatr dość porządnie wymachuje naszą amboną. Dopiero po chwili przyzwyczajam się do tej sytuacji i mogę rozkoszować się widokiem lasu prawie z lotu ptaka. Zejście już bez takich wielkich emocji. I tutaj Dobry Duch ma mnie pod swoją opieką. Potęgę tego drzewa można docenić właśnie na górze, albo stojąc zupełnie na dole tuż przy nasadzie pnia. Warto było się wdrapać.
To nie koniec atrakcji na dzisiaj. Drogą wiodącą przez las olbrzymów (drzew karri), przez które z trudem przedzierają się promyki słońca, czyniąc las jakby zaklętym i tajemniczym, dojeżdżamy do The Valley of the Giants - Tree Top Walk. To sześciusetmetrowa kładka dochodząca do 40 metrów wysokości, po której znów możemy spacerować prawie wśród konarów olbrzymich drzew karri i red tingle (też eukaliptus), mogących wyrosnąć na wysokość nawet do 70 m. Niesamowity jest również spacer na dole tego liczącego sobie kilkaset lat lasu. Podstawy olbrzymich pni drzew są często rozpołowione, tworząc przejścia i kilkumetrowe schronienia nie wiedzieć jak utrzymują "na sobie" całą kikudziesięciometrową resztę. W takich miejscach człowiek czuje na własnej skórze swą małość i tymczasowość w odwiecznym świecie przyrody i nie dziwi się wierzeniom Aborygenów, pierwotnych mieszkańców tej ziemi.
Już zaczyna się ściemniać, gdy na nocleg dojeżdżamy do schroniska młodzieżowego w Walpole. Tu łączymy się z inną turystyczną grupą i od tej pory będzie nas dziesięć osób i "niestety", nie są to same dziewczyny. Na kolację obowiązkowe barbecue i trochę wieczornych rozmów, ale zmęczeni intensywnym dniem szybko zasypiamy.
Dojeżdżamy do Manjimup, gdzie zatrzymujemy się w eukaliptusowym lesie porośniętym gigantycznymi drzewami karri. Mogą one rosnąć nawet do 80-90 m. Jedno z nich o wysokości przekraczającej pięćdziesiąt metrów zostało przystosowane do wejścia na sam wierzchołek. Początkowo była to tylko przeciwpożarowa wieża obserwacyjna, która zresztą nadal funkcjonuje, ale dzisiaj można się także samemu wdrapać na wierzchołek, co stanowi nie tylko niesamowitą atrakcję turystyczną ale i niezłe wyzwanie. Pnie tych olbrzymów strzeliście pną się ku górze. "Nasze" drzewo ma powbijane spiralnie dookoła swej osi pręty zbrojeniowe, które służą jako stopnie wielgachnej drabiny. Pręty połączone są ze sobą drutem dającym trochę większe poczucie bezpieczeństwa wchodzącym. Na dole napisy ostrzegające o potencjalnym niebezpieczeństwie i o konieczności wzięcia na siebie całkowitej odpowiedzialności w razie wypadku. Zaczynam wchodzić. Na początku spokój, olbrzymi w obwodzie pień drzewa dodaje pewności, tak "tylko" z przezorności staram się nie patrzeć w dół. Mniej więcej na 2/3 wysokości chwila oddechu na malutkiej platformie. Mocno trzymając się prętów próbuję spojrzeć w dół... strasznie wysoko. "Oddech" zakłócony zostaje jednak tabliczką z napisem: "To co było do tej pory było łatwe, teraz będzie bardziej stromo, bardziej ciasno i jeżeli masz jakiekolwiek wątpliwości zejdź." To co było to było łatwe? ... Ale faktycznie im wyżej, tym pień naszego olbrzyma robi się cieńszy, bardziej podatny na wiejący na tej wysokości spory wiatr, no i jest zdecydowanie bardziej stromo. Najgorszy jest ostatni odcinek z wejściem na samą platformę w postaci prawie pionowo ustawionej drabiny. Jeszcze tylko trochę ... odwagi i jestem na górze. Czuję się jak marynarz na pokładzie. Ten ledwie odczuwalny na dole wiatr dość porządnie wymachuje naszą amboną. Dopiero po chwili przyzwyczajam się do tej sytuacji i mogę rozkoszować się widokiem lasu prawie z lotu ptaka. Zejście już bez takich wielkich emocji. I tutaj Dobry Duch ma mnie pod swoją opieką. Potęgę tego drzewa można docenić właśnie na górze, albo stojąc zupełnie na dole tuż przy nasadzie pnia. Warto było się wdrapać.
To nie koniec atrakcji na dzisiaj. Drogą wiodącą przez las olbrzymów (drzew karri), przez które z trudem przedzierają się promyki słońca, czyniąc las jakby zaklętym i tajemniczym, dojeżdżamy do The Valley of the Giants - Tree Top Walk. To sześciusetmetrowa kładka dochodząca do 40 metrów wysokości, po której znów możemy spacerować prawie wśród konarów olbrzymich drzew karri i red tingle (też eukaliptus), mogących wyrosnąć na wysokość nawet do 70 m. Niesamowity jest również spacer na dole tego liczącego sobie kilkaset lat lasu. Podstawy olbrzymich pni drzew są często rozpołowione, tworząc przejścia i kilkumetrowe schronienia nie wiedzieć jak utrzymują "na sobie" całą kikudziesięciometrową resztę. W takich miejscach człowiek czuje na własnej skórze swą małość i tymczasowość w odwiecznym świecie przyrody i nie dziwi się wierzeniom Aborygenów, pierwotnych mieszkańców tej ziemi.
Już zaczyna się ściemniać, gdy na nocleg dojeżdżamy do schroniska młodzieżowego w Walpole. Tu łączymy się z inną turystyczną grupą i od tej pory będzie nas dziesięć osób i "niestety", nie są to same dziewczyny. Na kolację obowiązkowe barbecue i trochę wieczornych rozmów, ale zmęczeni intensywnym dniem szybko zasypiamy.
04 września 2003, czwartek: Walpole - Augusta - Perth
Rankiem jedziemy do Augusta i odnajdujemy najdalej wysunięty punkt na południowy-zachód Australii. Jest nim latarnia morska Cape Leeuwin Lighthouse rozdzielająca dwa oceany: Indyjski i Południowy. Miejsce interesujące, ale nie ono jest dzisiejszą główną atrakcją. Mamy do wyboru: albo zwiedzanie pobliskich jaskiń, albo wycieczka na wieloryby. Choć trzeba dopłacić dodatkowo 35 dolarów, wybieram opcję bezkrwawych, bo fotograficznych łowów na wieloryby. Na stojący na kotwicy niedaleko brzegu katamaran, którym wyruszymy na nasze polowanie, jesteśmy dowożeni malutką aluminiową łódeczką. Aż dziw, że zabiera ona 10 osób i nie "tonąc", bezpiecznie dociera do celu. Katamaranem płyniemy i to całkiem szybko wzdłuż zachodniego brzegu. Choć po wielorybach ani śladu, kapitan daje gwarancję, że na pewno je znajdziemy. Kierunek płynięcia wspomaga sobie echosondą. I rzeczywiście, po godzinie, tryskające w górę fontanny wody zdradzają miejsca pobytu tych olbrzymich ssaków morskich. Podpływamy bliżej, czasami zupełnie blisko. Wieloryby czasami płyną samotnie, czasami w parę sztuk, często samice z młodymi. Ich wielkość, ilość i majestatyczność robi wrażenie. Słychać spusty migawek, chcących utrwalić te niesamowite sekundy, po których wielkie cielska zanurzają się w odmętach oceanu. Wieloryby przypływają do wybrzeży australijskich z chłodnych wód arktycznych podczas arktycznej zimy, by w dużo cieplejszych warunkach, choć nie jest to australijskie lato, móc powić i trochę odchować młode. Wrócą znów na Arktykę, jak tylko zrobi się tam nieco cieplej. Waga tych olbrzymów, przy długości dochodzącej do 17 metrów, osiąga 80 ton. Osesek, gdy się rodzi już waży tonę i ma 5,5 metra długości. Dorosła mama, by wyżywić "maleństwo", zjada codziennie ok. tony pożywienia. W przeszłości było ich przeszło 100 tysięcy sztuk, ale odkąd ludzie zaczęli je, w latach trzydziestych XVII wieku odławiać na masową skalę, jest ich obecnie mniej niż 4 tysiące i są pod ochroną.
Powrót do Augusta nie jest już taki przyjemny, a to z uwagi na mocne bujanie na fali. Część pasażerów "łapie" chorobę morską. Czuję, że mnie też zaczyna lekko kręcić. Wybieram więc miejsce na rufie katamaranu, gdzie zdecydowanie mniej buja i kładąc się na wyłożoną grubą wykładziną pokrywie od maszynowni, zasypiam jak w kołysce. Tą samą małą aluminiową łupinką zostajemy dostarczeni na brzeg. Na twardym gruncie jednak czuję się znacznie pewniej, ale przygoda z wielorybami była znakomita.
Lunch zjadamy w lesie olbrzymich karri i w zasadzie zaczynamy powrót do Perth. Po drodze zatrzymujemy się w Mary River i zwiedzamy słynną w okolicy fabrykę czekolady. Proces produkcyjny można obserwować zza olbrzymich szyb. Można spróbować różnych gatunków czekolady o różnych smakach. Oczywiście można nie tylko smakować, ale także kupić to wszystko w przyfabrycznym sklepie, co czynię, kupując coś na pamiątkę dla Agnieszki. Po drodze "wpadamy" do jednej z wielu okolicznych winiarni, by oddać się degustacji siedmiu różnych gatunków win. Choć porcyjki degustacyjne są niewielkie, ich ilość nieco czuć w głowie, nie mówiąc już o smakach. Jako "wytrawny degustator" - z niejednej się w końcu winiarni wino piło - odróżniam już bezbłędnie smak wina wytrawnego od ... deserowego. Pod koniec degustacji stwierdzamy, że w degustacyjnych kieliszkach stanowczo za mało jest złotego płynu degustacyjnego... dobrze, że musimy jechać dalej. Po ok. trzystu kilometrach jazdy, już o zmierzchu docieramy do Perth. Wspaniała, choć krótka i przez to trochę wyczerpująca była to podróż - w ciągu tych dwóch dni przejechaliśmy busem ok. 1200 km.
05-06 września 2003, piątek-sobota: Perth - Fremantle - Perth
Piątek przeznaczam na całodzienny spacer po centrum Perth. Lubię czasami, tak jakby bez wyraźnego celu, pospacerować po mieście. Po drodze wykupuję bilety autobusowe z Sydney do Canberry i dalej do Melbourne. To uświadamia mi, że i ta podróż kiedyś dobiegnie końca.
Nazajutrz postanawiam zwiedzić Fremantle, które choć jest oddzielnym miastem, tak jakby zostało wchłonięte przez pobliskiego brata molocha - Perth. Do Fremantle dojeżdżam podmiejską kolejką. Już z okien pociągu widać port morski, który nadaje charakter miastu. Szkoda, że mam tylko cztery godziny na zwiedzanie, gdyż po południu już jestem umówiony z redaktorem naczelnym Kuriera Zachodniego, Andrzejem Basińskim. Pierwsze kroki kieruję więc do Muzeum Marynistycznego. Australia jako jedna olbrzymia wyspa nie mogłaby zaistnieć bez wielu wspaniałych żeglarzy i marynarzy. Ich osiągnięciom to muzeum jest dedykowane. Największą atrakcją jest jednak oryginalny jacht "Australia II", na którym to Australijczycy w 1983 r. wygrali najsłynniejszy wyścig żeglarski na świecie American’s Cup i który traktowany jest tutaj niemal jak relikwia. Specjalnie w tym celu rozbudowano budynek w ten sposób, by cały jacht zmieścił się pod dachem. Przy tym 12-metrowym jachcie, który wygląda tak jakby dopiero co żeglarze skończyli go czyścić, trochę bledną inne, może mniejsze, ale równie wspaniałe jednostki. W muzeum można zobaczyć wszystko, co człowiek stworzył do pływania na wodzie. Mnie osobiście, ze zrozumiałych względów, najbardziej przypada do gustu czwórka ze sternikiem, stara sportowa łódź wioślarska. Jak w większości australijskich muzeów, wiele jest pokazów multimedialnych dających świetną lekcję marynistyki, takim jak ja, szczurom lądowym.
W drodze do centrum miasta zahaczam o znajdujący się w pobliżu muzeum E Shed Markets. Jest podobny do Queen Victoria Market w Melbourne, a ja lubię włóczyć się po takich targowiskach. By dojść do innej atrakcji miasta, jaką jest pobudowane jeszcze w roku 1850 więzienie, przechodzę przez utrzymane w dawnym stylu, odrestaurowane uliczki centrum miasta. Jest sobotnie wczesne popołudnie, słychać gwar dobiegający z położonych wzdłuż głównych uliczek pubów i restauracji. Z braku czasu nie zwiedzam samego więzienia, do którego można wejść tylko w grupie z przewodnikiem. Tylko z dziedzińca obserwuję więzienny budynek główny, który w blasku słońca nie wygląda, jak na więzienie, wcale tak ponuro. Tyle tylko, że oglądam go od strony "wolności" a trzeba dodać, że ostatni więźniowie opuścili te mury całkiem niedawno, bo w 1991 r. Mimo wszystko wolę być turystą i oglądać więzienie od tej znacznie lepszej strony, a nie od wewnątrz jako więzień. Wracając na pociąg przechodzę tylko przez Fremantle Markets, najstarszy w mieście, historyczny już bazar, w którym nie tylko się handluje, ale można spędzić czas np. w pubie popijając piwo i słuchając na żywo australijskiego country. Na chwilę przystaję, o piwie nie ma co nawet marzyć, muszę zdążyć na pociąg.
Pod budynkiem Poczty Głównej w Perth jestem umówiony jak już wspomniałem, z redaktorem naczelnym Kuriera Zachodniego - Andrzejem Basińskim. Znamy się już od kilku lat, ale tylko listownie i telefonicznie. Od kilku lat Klub Miłośników Australii i Oceanii otrzymuje za sprawą pana Andrzeja, Kurier Zachodni, praktycznie jedyne czasopismo kulturalno-społeczne wydawane w Australii w języku polskim. Choć nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, nie wiem jak, ale nie mamy kłopotów z rozpoznaniem się. Po chwili dołącza do nas Marta Zdybicka-Kaczmarek, pana Andrzeja ... "gość niespodzianka". Już za chwilę siedzimy przy kawiarnianym stoliku przy kawie i ciastku. Szybko przełamujemy lody i australijskim zwyczajem przechodzimy na "TY". Ja opowiadam o naszym Klubie i swojej wędrówce po Australii, oni o swoich losach i emigracyjnej działalności polonijno-kulturalnej. Zadaję moje sakramentalne pytanie: "Dlaczego Australia?". Otrzymuję odpowiedzi szczere, spontaniczne, a każda z nich zasługuje na osobną opowieść. Zresztą los każdego australijskiego Polonusa to temat, jeśli nie na książkę, to z pewnością na porządne opowiadanie. Od Marty, która jest aktorką i animatorką, nie tylko polonijnego, życia kulturalnego, otrzymuję w prezencie książkę z dedykacją "Ziemia przybrana" ze zbiorem jej wierszy, a od Andrzeja książkę Marka Tomalika "Australia moja miłość". Sam rewanżuję się albumami o Bydgoszczy. Jest już ciemno, gdy jeszcze ciągle rozmawiając, wychodzimy z kawiarni. Żegnamy się z Andrzejem, a Marta podwozi mnie samochodem do domu Agnieszki. Kontynuujemy przesympatyczną rozmowę. Moja rozmówczyni jest bardzo ciepłą, emocjonalną, trochę jakby lekko zagubioną osobą, pragnącą nie tylko brać, ale dać z siebie coś innym. Nawet się nie spostrzegam, jak zajechaliśmy pod dom i żałuję, że Agnieszka nie mieszka nieco dalej.
Pożegnalna kolacja i kolejne przepakowanie plecaka. Mimo że część moich zdobyczy australijskich została wysłana pocztą, to i tak mam kłopoty z zapakowaniem wszystkiego. Jeszcze długo "rozmawiam" z Australijczykiem Agnieszki, Ronem i po otwarciu kolejnego już piwa zadaję mu pytanie po angielsku, czy mnie rozumie tzn. moją angielszczyznę. Jego odpowiedź "czasami" sprowadza mnie do właściwego szeregu, a już zaczynałem sobie myśleć, że tak dobrze mi z tym angielskim idzie. Z przeświadczeniem konieczności dalszej wytężonej pracy "na tym odcinku" idę spać. Jutro rano o godz. 7.00 ruszam w dalszą podróż. Agnieszka obiecuje podrzucić mnie do City, komunikacja miejska w niedzielę jest trochę "leniwa" i zaczyna pracę dopiero o godz. ... 8.00.
Nazajutrz postanawiam zwiedzić Fremantle, które choć jest oddzielnym miastem, tak jakby zostało wchłonięte przez pobliskiego brata molocha - Perth. Do Fremantle dojeżdżam podmiejską kolejką. Już z okien pociągu widać port morski, który nadaje charakter miastu. Szkoda, że mam tylko cztery godziny na zwiedzanie, gdyż po południu już jestem umówiony z redaktorem naczelnym Kuriera Zachodniego, Andrzejem Basińskim. Pierwsze kroki kieruję więc do Muzeum Marynistycznego. Australia jako jedna olbrzymia wyspa nie mogłaby zaistnieć bez wielu wspaniałych żeglarzy i marynarzy. Ich osiągnięciom to muzeum jest dedykowane. Największą atrakcją jest jednak oryginalny jacht "Australia II", na którym to Australijczycy w 1983 r. wygrali najsłynniejszy wyścig żeglarski na świecie American’s Cup i który traktowany jest tutaj niemal jak relikwia. Specjalnie w tym celu rozbudowano budynek w ten sposób, by cały jacht zmieścił się pod dachem. Przy tym 12-metrowym jachcie, który wygląda tak jakby dopiero co żeglarze skończyli go czyścić, trochę bledną inne, może mniejsze, ale równie wspaniałe jednostki. W muzeum można zobaczyć wszystko, co człowiek stworzył do pływania na wodzie. Mnie osobiście, ze zrozumiałych względów, najbardziej przypada do gustu czwórka ze sternikiem, stara sportowa łódź wioślarska. Jak w większości australijskich muzeów, wiele jest pokazów multimedialnych dających świetną lekcję marynistyki, takim jak ja, szczurom lądowym.
W drodze do centrum miasta zahaczam o znajdujący się w pobliżu muzeum E Shed Markets. Jest podobny do Queen Victoria Market w Melbourne, a ja lubię włóczyć się po takich targowiskach. By dojść do innej atrakcji miasta, jaką jest pobudowane jeszcze w roku 1850 więzienie, przechodzę przez utrzymane w dawnym stylu, odrestaurowane uliczki centrum miasta. Jest sobotnie wczesne popołudnie, słychać gwar dobiegający z położonych wzdłuż głównych uliczek pubów i restauracji. Z braku czasu nie zwiedzam samego więzienia, do którego można wejść tylko w grupie z przewodnikiem. Tylko z dziedzińca obserwuję więzienny budynek główny, który w blasku słońca nie wygląda, jak na więzienie, wcale tak ponuro. Tyle tylko, że oglądam go od strony "wolności" a trzeba dodać, że ostatni więźniowie opuścili te mury całkiem niedawno, bo w 1991 r. Mimo wszystko wolę być turystą i oglądać więzienie od tej znacznie lepszej strony, a nie od wewnątrz jako więzień. Wracając na pociąg przechodzę tylko przez Fremantle Markets, najstarszy w mieście, historyczny już bazar, w którym nie tylko się handluje, ale można spędzić czas np. w pubie popijając piwo i słuchając na żywo australijskiego country. Na chwilę przystaję, o piwie nie ma co nawet marzyć, muszę zdążyć na pociąg.
Pod budynkiem Poczty Głównej w Perth jestem umówiony jak już wspomniałem, z redaktorem naczelnym Kuriera Zachodniego - Andrzejem Basińskim. Znamy się już od kilku lat, ale tylko listownie i telefonicznie. Od kilku lat Klub Miłośników Australii i Oceanii otrzymuje za sprawą pana Andrzeja, Kurier Zachodni, praktycznie jedyne czasopismo kulturalno-społeczne wydawane w Australii w języku polskim. Choć nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, nie wiem jak, ale nie mamy kłopotów z rozpoznaniem się. Po chwili dołącza do nas Marta Zdybicka-Kaczmarek, pana Andrzeja ... "gość niespodzianka". Już za chwilę siedzimy przy kawiarnianym stoliku przy kawie i ciastku. Szybko przełamujemy lody i australijskim zwyczajem przechodzimy na "TY". Ja opowiadam o naszym Klubie i swojej wędrówce po Australii, oni o swoich losach i emigracyjnej działalności polonijno-kulturalnej. Zadaję moje sakramentalne pytanie: "Dlaczego Australia?". Otrzymuję odpowiedzi szczere, spontaniczne, a każda z nich zasługuje na osobną opowieść. Zresztą los każdego australijskiego Polonusa to temat, jeśli nie na książkę, to z pewnością na porządne opowiadanie. Od Marty, która jest aktorką i animatorką, nie tylko polonijnego, życia kulturalnego, otrzymuję w prezencie książkę z dedykacją "Ziemia przybrana" ze zbiorem jej wierszy, a od Andrzeja książkę Marka Tomalika "Australia moja miłość". Sam rewanżuję się albumami o Bydgoszczy. Jest już ciemno, gdy jeszcze ciągle rozmawiając, wychodzimy z kawiarni. Żegnamy się z Andrzejem, a Marta podwozi mnie samochodem do domu Agnieszki. Kontynuujemy przesympatyczną rozmowę. Moja rozmówczyni jest bardzo ciepłą, emocjonalną, trochę jakby lekko zagubioną osobą, pragnącą nie tylko brać, ale dać z siebie coś innym. Nawet się nie spostrzegam, jak zajechaliśmy pod dom i żałuję, że Agnieszka nie mieszka nieco dalej.
Pożegnalna kolacja i kolejne przepakowanie plecaka. Mimo że część moich zdobyczy australijskich została wysłana pocztą, to i tak mam kłopoty z zapakowaniem wszystkiego. Jeszcze długo "rozmawiam" z Australijczykiem Agnieszki, Ronem i po otwarciu kolejnego już piwa zadaję mu pytanie po angielsku, czy mnie rozumie tzn. moją angielszczyznę. Jego odpowiedź "czasami" sprowadza mnie do właściwego szeregu, a już zaczynałem sobie myśleć, że tak dobrze mi z tym angielskim idzie. Z przeświadczeniem konieczności dalszej wytężonej pracy "na tym odcinku" idę spać. Jutro rano o godz. 7.00 ruszam w dalszą podróż. Agnieszka obiecuje podrzucić mnie do City, komunikacja miejska w niedzielę jest trochę "leniwa" i zaczyna pracę dopiero o godz. ... 8.00.
07 września 2003, niedziela: Perth - Hopetown
Pobudka o godz. 5.30, szybkie śniadanie i już jedziemy z Agnieszką do City, miejsca zbiórki do startu mojego kolejnego etapu podróży, siedmiodniowej tury na trasie Perth - Adelaide. Żegnam się z Agnieszką i po chwili już wygodnie siedzę sobie w znanej mi z poprzednich etapów samochodzie marki Toyota. Trochę nawet chyba za wygodnie, gdyż w dwudziestodwumiejscowym busie jest nas razem tylko osiem osób, w tym tylko pięciu turystów, jeden kierowca-przewodnik i dwoje kierowców-przewodników praktykantów. Firma turystyczna Nullarbor Traveler obsługująca tę trasę w sezonie letnim ma komplety pasażerów, lecz wrzesień to nie sezon w tej części Australii i dzisiaj ruszamy do jedynej tury w tym miesiącu i jak się okazuje, w bardzo okrojonym składzie. Przed nami jedna z najmniej pokonywanych turystycznie tras, chociaż wcale przez to nie mniej atrakcyjna, trasa przez Pustynię Nullarbor. Ale to dopiero za kilka dni. Po półtorej godziny jazdy na zachód od Perth zatrzymujemy się na chwilę w York, niewielkim miasteczku, najstarszym z miast położonych w kontynentalnej części Australii Zachodniej, w którym czas jakby zatrzymał się na początku XX wieku. Jedziemy mijając zielone lasy, żyzne pola i łany łąk pokrytych dywanami żółtych kwiatów zwiastujących tutejszą wiosnę. Poddaję się lekturze wierszy, w podarowanej mi wczoraj przez Martę, "Ziemi przybranej". Jest rzeczą niezwykłą, poprzez poezję, odkrywać duszę drugiego człowieka, tym bardziej niezwykłą, że rąbek tej tajemnicy miałem okazję odkryć podczas wczorajszego spotkania. Przeczytane strofy wierszy Marty są jakby uzupełnieniem jej samej, będącej jeszcze świeżo w mej pamięci po wczorajszym spotkaniu. Zadziwiające, że inaczej czyta się twórczość osób osobiście znanych. Doświadczałem tego już w przypadku czytania opowiadań i powieści Alka Silbera, odkrywając w nich i samego Alka, i poznanych jego przyjaciół.
Z lektury i zadumy wyrywa mnie kolejny postój. Tym razem jest to psi cmentarz niedaleko Corrigin, założony w 1974 r., położony wśród rozkwieconych pól, ze sporej wielkości psim pomnikiem przy wejściu i napisami na małych na grobkach. Przypominają o odwzajemnieniu psiej przyjaźni i są miejscem wiecznego spoczynku najwierniejszych spośród przyjaciół człowieka.
Po następnej dobrej godzinie jazdy docieramy do jednego z bardziej znanych, widokówkowych miejsc w Australii Zachodniej - Wave Rock. Jest to następna w Australii niesamowita formacja skalna, tym razem widokiem swym przypominająca olbrzymią, jakby zastygłą tylko na chwilę, morską falę. Stojąc pod nią, a ma ona 15 m wysokości i 110 długości, nieodparcie odczuwa się podziw dla twórcy-rzeźbiarza: czasu i sił natury. Wiek minerałów tworzących tę skałę obliczany jest na ... 2700 milionów lat. "Skalna Fala" stanowi tylko podstawę olbrzymiego monolitu, który choć dużo mniejszy od swego wielkiego brata Uluru, też robi wrażenie. Wdrapujemy się na jego wierzchołek, z którego rozciągają się wspaniałe widoki na okolice. Spacerując na górze robię serię zdjęć mniejszym, różnokształtnym zwietrzałym skałom, które nie wiedzieć czemu nie przewracają się, chociaż wydawałoby się, że zgodnie z prawami ciążenia powinny.
Do miejsca naszego pierwszego noclegu w Hopetown mamy do przejechania jeszcze ok. 200 km, więc ruszamy. Na miejsce docieramy tuż przed zachodem słońca. I znów nie mogę oprzeć się wykonaniu serii zdjęć, w tęczy kolorów, chowającemu się za linią brzegową Oceanu Południowego słońcu.
Z lektury i zadumy wyrywa mnie kolejny postój. Tym razem jest to psi cmentarz niedaleko Corrigin, założony w 1974 r., położony wśród rozkwieconych pól, ze sporej wielkości psim pomnikiem przy wejściu i napisami na małych na grobkach. Przypominają o odwzajemnieniu psiej przyjaźni i są miejscem wiecznego spoczynku najwierniejszych spośród przyjaciół człowieka.
Po następnej dobrej godzinie jazdy docieramy do jednego z bardziej znanych, widokówkowych miejsc w Australii Zachodniej - Wave Rock. Jest to następna w Australii niesamowita formacja skalna, tym razem widokiem swym przypominająca olbrzymią, jakby zastygłą tylko na chwilę, morską falę. Stojąc pod nią, a ma ona 15 m wysokości i 110 długości, nieodparcie odczuwa się podziw dla twórcy-rzeźbiarza: czasu i sił natury. Wiek minerałów tworzących tę skałę obliczany jest na ... 2700 milionów lat. "Skalna Fala" stanowi tylko podstawę olbrzymiego monolitu, który choć dużo mniejszy od swego wielkiego brata Uluru, też robi wrażenie. Wdrapujemy się na jego wierzchołek, z którego rozciągają się wspaniałe widoki na okolice. Spacerując na górze robię serię zdjęć mniejszym, różnokształtnym zwietrzałym skałom, które nie wiedzieć czemu nie przewracają się, chociaż wydawałoby się, że zgodnie z prawami ciążenia powinny.
Do miejsca naszego pierwszego noclegu w Hopetown mamy do przejechania jeszcze ok. 200 km, więc ruszamy. Na miejsce docieramy tuż przed zachodem słońca. I znów nie mogę oprzeć się wykonaniu serii zdjęć, w tęczy kolorów, chowającemu się za linią brzegową Oceanu Południowego słońcu.
08 września 2003, poniedziałek: Hopetown - Esperance
Już o godz. 7.00, wnosząc stosowną opłatę, wjeżdżamy, do liczącego 330 tysięcy hektarów, Fitzgerald River National Park. Naszym celem jest East Mt Barren. Z tej stosunkowo niewysokiej 311-metrowej góry rozciąga się panorama otaczających terenów, które już pierwsi podróżnicy zachwycający się jej widokiem określali mianem "bez słów". Jest naprawdę na co popatrzeć - wzniesienia pokryte zielonym, eukaliptusowym lasem, poprzecinane błękitnymi zatokami oceanu. Przy ścieżce, którą idziemy, dostrzec można sporo wiosennych kwiatów. Niektóre z nich rosną tylko w tej okolicy. Mnie najbardziej podobają się różowawe kwiaty, przypominające swym kształtem dzwonki. Po odszukaniu ich nazwy w przewodniku mogę nawet podać ich nazwę. Są to The Quaalup Bell, albo jak kto woli, Pimelia Physodes i są lokalnym emblematem. Po dwugodzinnym spacerze ruszamy dalej.
Zatrzymujemy się przy jednym z dwóch słynnych australijskich płotów. Tym razem jest to liczący sobie - bagatela - 3256 km, płot przeciwko królikom. Te skądinąd sympatyczne zwierzaczki stały się swego czasu istną plagą. Nie znajdując naturalnych wrogów, a mając doskonałe warunki, rozmnożyły się w niespotykanych ilościach. Ten płot był próbą ratowania się przed ich dalszą ekspansją.
W Esperance, którego nazwa pochodzi od nazwy francuskiej fregaty pierwszej, która w roku 1792 zawinęła w te rejony, jesteśmy około południa. Miasto jest ważnym portem i centrum agrokulturalnym w regionie, ale przede wszystkim, przynajmniej dla nas, miejscem wypadowym do kilku ciekawych miejsc. Po godzinnym postoju, przeznaczonym na zakupy i lunch, udajemy się do oddalonego na wschód o 50 km parku Cape Le Grand National Park. W planie mamy wejście na jeden z granitowych szczytów, a mianowicie Frenchman Peak. Wysokość może nie jest imponująca - 262 m, wyższy jest pobliski, liczący 345 m Mt Le Grand, ale za to jest to jedna z najbardziej niezwykłych gór, które widziałem. Która to z kolei? Niezwykłość ta to olbrzymia jaskinia na szczycie góry. Wspinaczka rozpoczyna się łagodnym spacerem przez karłowate zarośla, potem jest już tylko coraz bardziej stromo po nagiej skale. Jej powierzchnia jest bardzo porowata i to sprawia, że jakoś nie spadamy w dół. Wchodzimy do olbrzymiej pieczary utworzonej przez nałożoną na spiczasty wierzchołek drugiej olbrzymiej skały w kształcie jakby wielkiej czapy. Jak to się wszystko trzyma? - Bóg raczy wiedzieć. Jeszcze tylko wdrapujemy się na sam szczyt i możemy sobie usiąść i podziwiać. Do pełni szczęścia brakuje nam tylko lepszej pogody, zaczyna bowiem lekko kropić. W schodzeniu po mokrej skale pomaga nam, a mi z pewnością, dotrzymujący mi cały czas - już od Uluru - towarzystwa, Dobry Duch Aborygenów. Gdy na nocleg wracamy do Esperance, czy to z powodu padającego deszczu, czy dlatego, że dzień już mija, robi się szarawo. Bohaterką dnia myślę, że nie tylko dla mnie, okazała się nasza współpodróżniczka Cynthia. Jest ona blisko siedemdziesięcioletnią, emerytowaną nauczycielką wychowania fizycznego z Sydney, a więc koleżanką po fachu i podróżując po Australii spełnia teraz swoje młodzieńcze marzenia. Zadziwia mnie swoim entuzjazmem, sprawnością i wigorem, pozwalając myśleć, że i ja w jej wieku będę mógł cieszyć się podróżowaniem. Dobrze jest podróżować z takimi osobami.
Zatrzymujemy się przy jednym z dwóch słynnych australijskich płotów. Tym razem jest to liczący sobie - bagatela - 3256 km, płot przeciwko królikom. Te skądinąd sympatyczne zwierzaczki stały się swego czasu istną plagą. Nie znajdując naturalnych wrogów, a mając doskonałe warunki, rozmnożyły się w niespotykanych ilościach. Ten płot był próbą ratowania się przed ich dalszą ekspansją.
W Esperance, którego nazwa pochodzi od nazwy francuskiej fregaty pierwszej, która w roku 1792 zawinęła w te rejony, jesteśmy około południa. Miasto jest ważnym portem i centrum agrokulturalnym w regionie, ale przede wszystkim, przynajmniej dla nas, miejscem wypadowym do kilku ciekawych miejsc. Po godzinnym postoju, przeznaczonym na zakupy i lunch, udajemy się do oddalonego na wschód o 50 km parku Cape Le Grand National Park. W planie mamy wejście na jeden z granitowych szczytów, a mianowicie Frenchman Peak. Wysokość może nie jest imponująca - 262 m, wyższy jest pobliski, liczący 345 m Mt Le Grand, ale za to jest to jedna z najbardziej niezwykłych gór, które widziałem. Która to z kolei? Niezwykłość ta to olbrzymia jaskinia na szczycie góry. Wspinaczka rozpoczyna się łagodnym spacerem przez karłowate zarośla, potem jest już tylko coraz bardziej stromo po nagiej skale. Jej powierzchnia jest bardzo porowata i to sprawia, że jakoś nie spadamy w dół. Wchodzimy do olbrzymiej pieczary utworzonej przez nałożoną na spiczasty wierzchołek drugiej olbrzymiej skały w kształcie jakby wielkiej czapy. Jak to się wszystko trzyma? - Bóg raczy wiedzieć. Jeszcze tylko wdrapujemy się na sam szczyt i możemy sobie usiąść i podziwiać. Do pełni szczęścia brakuje nam tylko lepszej pogody, zaczyna bowiem lekko kropić. W schodzeniu po mokrej skale pomaga nam, a mi z pewnością, dotrzymujący mi cały czas - już od Uluru - towarzystwa, Dobry Duch Aborygenów. Gdy na nocleg wracamy do Esperance, czy to z powodu padającego deszczu, czy dlatego, że dzień już mija, robi się szarawo. Bohaterką dnia myślę, że nie tylko dla mnie, okazała się nasza współpodróżniczka Cynthia. Jest ona blisko siedemdziesięcioletnią, emerytowaną nauczycielką wychowania fizycznego z Sydney, a więc koleżanką po fachu i podróżując po Australii spełnia teraz swoje młodzieńcze marzenia. Zadziwia mnie swoim entuzjazmem, sprawnością i wigorem, pozwalając myśleć, że i ja w jej wieku będę mógł cieszyć się podróżowaniem. Dobrze jest podróżować z takimi osobami.
09 września 2003, wtorek: Esperance - Balladonia
Ranek wita nas słońcem. Wracamy do Cape Le Grand National Park. Naszym zamiarem jest dotrzeć do Lucky Bay, zatoki, którą tak nazwał w 1802 r. Matthew Flinders, kiedy schronił się w niej przed letnim sztormem. Im bardziej zbliżamy się do celu, tym bardziej chmury zasłaniają intensywnie święcące jeszcze w Esperance słońce. Robi się naprawdę brzydko. Zaczyna padać, całe szczęście, że z małymi przerwami. Nie za bardzo jestem przygotowany na taką pogodę, gdyż kurtkę zostawiłem w plecaku, a plecak w przyczepie, a ta z kolei została na kampingu. Niezbyt ze mnie przewidujący tramp. Trochę kręcę się niedaleko naszego busa, a zamiast zaplanowanych trzech godzin spędzamy w zatoce tylko godzinę. W blasku, tylko chwilami przebłyskującego słońca, widzimy, co tracimy. Przepiękna, naprawdę błękitna zatoka z pobłyskującymi jeszcze mokrymi nabrzeżnymi skałami i świeżą po wiosennym deszczu zielenią. Szkoda.
Wracamy do Esperance, które o dziwo wita nas ponownie słońcem. Czary jakieś, czy przeciwność losu? By złagodzić sobie nieco nieudany pobyt w Lucky Bay spacerujemy prawie dwie godziny po dwóch zatokach wchodzących w skład Great Ocean Drive. Ma Victoria swoją Great Ocean Road, ma podobny w nazwie, choć innego charakteru szlak Australia Zachodnia. Jest to 38 km drogi wiodącej tuż przy oceanicznym brzegu na zachód od Esperance, z której można podziwiać liczne błękitnego koloru zatoki zamykane klifowymi formacjami skalnymi z piaszczystymi plażami. Spacerujemy, podziwiając piękne rozbijające się o brzeg fale, tylko dwóch z nich tj. Blue Haven Beach i Salmon Beach. Nazwa pierwszej z nich "Plaża Błękitnej Przystani", doskonale określa niesamowitą barwę wody w tych zatokach.
Esperance opuszczamy jednak z pewnym niedosytem. Przed nami 200 km drogi na północ do Norseman. To, mające już lata swojej świetności za sobą, górnicze miasteczko swą nazwę zawdzięcza, jak mówi legenda, nazwie konia, który kopytem swym wykopał pokaźnej wielkości złoty samorodek. Działo się pod koniec XIX wieku, wywołując gorączkę złota w tym rejonie i błyskawiczny rozwój osady. Okazały pomnik z brązu konia "odkrywcy" stoi w centralnym punkcie miasteczka, w którym jednak wiele domów jest opuszczonych a to z powodu spadku możliwości wydobycia złota. Krótki spacer po miasteczku, obowiązkowe tankowanie i wjeżdżamy na Eyre Hwy stanowiącą szlak przez Pustynię Nullarbor, który kończy się po 1200 km w miejscowości Ceduna, już w Australii Południowej. Na razie zza okien jadącego busa nie widać pustyni, ale wraz z upływem kilometrów zmienia się szata roślinna na coraz bardziej karłowatą. Zapada zmierzch i "szybkość podróżna", w obawie przed zderzeniem z kangurami, których sporo martwych, potrąconych przez samochody leży na poboczu drogi, znacznie spada, nawet do 60 km/h. Do celu dzisiejszego etapu, Motelu Balladonia, przybywamy dość późno. Na dachu dużej stacji benzynowej umieszczone są resztki kadłuba amerykańskiej stacji kosmicznej Skylab, który rozbił się w pobliżu lądując w 1979 r. Zwiedzamy małe muzeum przy stacji, w którym można zapoznać się z historią Skylaba i obejrzeć inne znalezione po nim szczątki.
Wracamy do Esperance, które o dziwo wita nas ponownie słońcem. Czary jakieś, czy przeciwność losu? By złagodzić sobie nieco nieudany pobyt w Lucky Bay spacerujemy prawie dwie godziny po dwóch zatokach wchodzących w skład Great Ocean Drive. Ma Victoria swoją Great Ocean Road, ma podobny w nazwie, choć innego charakteru szlak Australia Zachodnia. Jest to 38 km drogi wiodącej tuż przy oceanicznym brzegu na zachód od Esperance, z której można podziwiać liczne błękitnego koloru zatoki zamykane klifowymi formacjami skalnymi z piaszczystymi plażami. Spacerujemy, podziwiając piękne rozbijające się o brzeg fale, tylko dwóch z nich tj. Blue Haven Beach i Salmon Beach. Nazwa pierwszej z nich "Plaża Błękitnej Przystani", doskonale określa niesamowitą barwę wody w tych zatokach.
Esperance opuszczamy jednak z pewnym niedosytem. Przed nami 200 km drogi na północ do Norseman. To, mające już lata swojej świetności za sobą, górnicze miasteczko swą nazwę zawdzięcza, jak mówi legenda, nazwie konia, który kopytem swym wykopał pokaźnej wielkości złoty samorodek. Działo się pod koniec XIX wieku, wywołując gorączkę złota w tym rejonie i błyskawiczny rozwój osady. Okazały pomnik z brązu konia "odkrywcy" stoi w centralnym punkcie miasteczka, w którym jednak wiele domów jest opuszczonych a to z powodu spadku możliwości wydobycia złota. Krótki spacer po miasteczku, obowiązkowe tankowanie i wjeżdżamy na Eyre Hwy stanowiącą szlak przez Pustynię Nullarbor, który kończy się po 1200 km w miejscowości Ceduna, już w Australii Południowej. Na razie zza okien jadącego busa nie widać pustyni, ale wraz z upływem kilometrów zmienia się szata roślinna na coraz bardziej karłowatą. Zapada zmierzch i "szybkość podróżna", w obawie przed zderzeniem z kangurami, których sporo martwych, potrąconych przez samochody leży na poboczu drogi, znacznie spada, nawet do 60 km/h. Do celu dzisiejszego etapu, Motelu Balladonia, przybywamy dość późno. Na dachu dużej stacji benzynowej umieszczone są resztki kadłuba amerykańskiej stacji kosmicznej Skylab, który rozbił się w pobliżu lądując w 1979 r. Zwiedzamy małe muzeum przy stacji, w którym można zapoznać się z historią Skylaba i obejrzeć inne znalezione po nim szczątki.
10 września 2003, środa: Balladonia - Eucla
Rano na parkingu można zobaczyć sporo parkujących, mających po dwie, a nawet trzy przyczepy, wielgachnych ciężarówek, zwanych tutaj pociągami drogowymi. Naprawdę wspaniałe są to maszyny i jest co podziwiać. Balladonia w miejscowym języku aborygeńskim znaczy "duża czerwona skała", ale nie dane jest nam jej podziwiać, albowiem tuż po śniadaniu ruszamy w drogę. Po 35 kilometrach jazdy rozpoczyna się najdłuższy w Australii, mający 90 mil albo - jak kto woli - 146,6 km, odcinek zupełnie prostej, bez najmniejszego nawet zakrętu, drogi. Dotychczas zdarzały się kilkunastokilometrowe proste odcinki, ale ten jest wyjątkowy, chociażby z tego powodu, że wiedzie przez płaską, pozbawioną drzew, Pustynię Nullarbor. Sama nazwa pustyni nie wywodzi się z języka aborygeńskiego, jak można by przypuszczać, ale z języka łacińskiego i oznacza właśnie - "bez drzew". Trasa, mimo swej oryginalności, wydaje się trochę dłużyć tym bardziej, że spotykamy inny samochód na tej trasie średnio co 5-10 minut, a nasz bus nie przekracza przepisowych 100 km/h Jakoś pokonujemy ten odcinek i w miejscowości Caiguna przestawiamy nasze zegarki o 25 minut do przodu. Po przejechaniu następnych może z 50 km skręcamy w pustynną "dirty road" i po przejechaniu wybojami kilkunastu kilometrów ukazuje się nam wejście do jaskini Cocklebiddy Cave. I znów zaskoczenie. Wiedzieliśmy, że jedziemy do jaskini, więc oczekiwałem jeśli nie jakichś gór, to przynajmniej większych skał, wśród których ukryte byłoby wejście do jaskini. Nic takiego nie ma jednak miejsca, a na zupełnie płaskim, jak stół niemal terenie, znajdujemy wielką dziurę w ziemi, jakby głęboki lej po wielkiej bombie, zwężający się ku dołowi, zakończony wejściem do "naszej" jaskini. Gdyby nie kilka stojących samochodów, należących do ekipy płetwonurków eksplorujących jaskinię, "dziury" z daleka wcale nie byłoby widać. Spacerując w okolicy wejścia do jaskini, zauważam wielką, mierzącą jakieś 40 centymetrów jaszczurkę, z charakterystycznym niebieskim językiem. To common bluetongue, oczywiście według atlasu, który znajduje się w busie. Zanim schowa się pod skałki, robię jej, a może... jemu, kilka zdjęć.
Uzbrojeni w latarki zaczynamy po wielkich głazach ostrożnie schodzić w dół. Kamienie są śliskie, jakby pokryte mchem, trzeba więc uważać, by się nie potknąć. Dobrze, że w jaskini są płetwonurkowie. Chociaż ich samych nie widać, to reflektory zostawione przez nich na dole są dla nas drogowskazem. Na dole znajdujemy wielką wysoką pieczarę wielkości małego piłkarskiego boiska z niewielkim podziemnym jeziorem, z małym okienkiem na światło dzienne daleko w górze. Woda w jeziorze jest tak przeźroczysta, że prawie nie widać jej lustra i praktycznie można do niej wejść wcale jej nie zauważając. To niewielkie powierzchniowo jeziorko wraz z komorą, w której jesteśmy, okazuje się być w rzeczywistości początkiem jednego z największych na świecie systemu podziemnych jaskiń. Do francuskich płetwonurków należy, ustanowiony w 1983 r., rekord w jej eksploracji. Wynosi 6,4 km, z czego 90% wydrążonych w miękkiej wapiennej skale tuneli, korytarzy i pieczar ukrytych jest pod wodą, większość na głębokości większej niż 90 metrów poniżej powierzchni. Dwie "nasze" dziewczyny przygotowują się do kąpieli i choć woda wydaje się być "pierońsko" zimna i ja wchodzę do niej, z sobie tylko właściwym popiskiwaniem, zwielokrotnionym przez echo jaskiniowych ścian. Woda leciutko słonawa, a sama kąpiel niezwykła - głębia ciemnej wody zwielokrotniana przez wyobraźnię i otaczający półmrok i ... niesamowita cisza - tylko plusk wody. Wracamy na powierzchnię tą samą drogą i choć nie jest łatwiej, idzie nam to o wiele szybciej. Słońce wita nas swym oślepiającym blaskiem. Wielokrotnie bywałem w różnych jaskiniach, ale były one specjalnie dla turystów przygotowane. Ta była pierwszą naturalną i w dodatku tak niezwykłą.
W pobliżu jaskini, w niesamowitej pustynnej scenerii, jemy lunch. Dostrzegam pasące się w pobliżu kangury i postanawiam zrobić im zdjęcie. Nigdy nie udało mi się zrobić zdjęcia kangurowi będącemu w biegu, a właściwie w skoku. Okazuje się, że i tym razem będę musiał z tym jeszcze trochę poczekać. Dziko żyjące kangury są bowiem bardzo płochliwe i mimo że ostrożnie staram się je podejść, nic z tego. Z daleka wyczuwają niebezpieczeństwo i umykają w pustynny busz. Bez odpowiedniego obiektywu zadanie to pozostaje dla mnie niewykonalne.
Wracamy na szosę. Jedziemy bardzo przepisowo, poniżej obowiązujących 100 km/h Czasami zdarza się, że choć ruch na drodze jest bardzo mały, wyprzedza nas wielki pociąg drogowy. Ale w nim nie siedzi pewnie za kierownicą kierowca praktykant i to w dodatku pod czujnym okiem instruktora. Po przejechaniu dzisiaj ok. 550 km docieramy do znajdującego się tuż przy granicy z Południową Australią, Eucla Motel.
11 września 2003, czwartek: Eucla - Fowlers Bay
Zanim na dobre wyruszymy w trasę, zajeżdżamy na chwilę nad pobliski ocean, by zobaczyć starą stację telegraficzną. Te, będące w przeszłości niekiedy jedynymi ośrodkami cywilizacji w tych odludnych, pustynnych terenach, odeszły teraz - wraz z rozwojem techniki i technologii - w zapomnienie. Wybudowana w 1877 r. stacja w Eucla jest tego przykładem. Jej ruiny są zasypane, aż po dach prawie (tak naprawdę dachu już dawno nie ma) przez pustynny piasek, sterczą zapomniane, choć, w blasku wschodzącego słońca, nie pozbawione są uroku.
Od Eucli do granicy ze stanem Australia Południowa jest zaledwie 13 km, więc za chwilę opuszczamy największy australijski stan, Australię Zachodnią i przesuwamy wskazówki zegara o następne 45 minut. Przed nami niecodzienny znak drogowy informujący o możliwości spotkania na szosie przez najbliższe 96 km: kangurów, wombatów i dzikich wielbłądów. Wokół - tylko pustynny, płaski, bezdrzewny busz Pustyni Nullarbor, którą stanowi największy w świecie "kawałek" skały wapiennej, obejmujący powierzchnię... ok. 250 000 km kwadratowych i o grubości dochodzącej do... 300 metrów. Zjeżdżamy nad jeden z kilku okolicznych punktów widokowych Head of Bight, będący częścią Great Australian Bight Marine National Park i po raz kolejny to, co widzimy, jest niesamowite; ciągnący się, aż po horyzont, wysoki na ok. 90 m, klifowy brzeg. Wieje dość silny wiatr, a tu praktycznie nie ma żadnych zabezpieczeń. Przewodnik i tablice ostrzegawcze proszą o ostrożność i rozwagę. Z oddali dostrzegamy wieloryby, ale z tej odległości nie czuć już tak ich wielkości. Na płaskowyżu pustyni, o kilkaset metrów odległym od linii brzegowej, można wypatrzyć tysiące małych muszelek. Nawet nasi przewodnicy trochę gubią się w objaśnieniach, co do ich pochodzenia. Wracamy na The Eyre Highway. Szosa ta jest wykorzystywana czasami jako lądowisko dla samolotów "latającego doktora". Trudno w okolicy o lepszy pas startowy. Po drodze zatrzymujemy się na dłużej na prowadzonej przez Aborygenów stacji benzynowej Yalata, w której można zobaczyć całkiem ciekawą galerię sztuki tubylczych plemion. Kilka kilometrów za stacją mijamy płot przeciwko psom dingo, ten sam, który widzieliśmy niedaleko Coober Pedy. Tereny te leżą już poza Pustynią Nullarbor, którą na dobre opuszczamy, przez co zmienia się, na bardziej zielony i urozmaicony, okoliczny krajobraz, pojawiają się nawet pola i pastwiska.
Po 50 kilometrach, po minięciu stacji Nondroo, opuszczamy "Jedynkę" i skręcamy w nieutwardzoną drogę, mającą doprowadzić nas do dzisiejszego celu, Fowlers Bay, małej turystyczno-rybackiej osady. Po zakwaterowaniu, idę na spacer nad ocean, a przede wszystkim na okoliczne wydmy piaskowe. Choć trudno po nich chodzić, przez chwilę jest się w zupełnie innym świecie, w świecie wszędobylskiego piasku. Silny wiatr porywa piasek z wydm i wdziera się dosłownie wszędzie: we włosy, oczy, usta. Najbardziej - choć z marnym skutkiem - chronię oczy i obiektyw aparatu fotograficznego. Czekam na to, co w Australii prawie nigdy nie zawodzi - na zachód słońca. Wydmy zmieniają swoje kolory i cienie; tylko siedzę i patrzę, czasem robiąc użytek z aparatu.
Wspólna kolacja jest okazją do rozmowy o swoich krajach i miejscach zamieszkania. Ja wspomagam się albumem o Bydgoszczy, który naprawdę robi wrażenie. Tuż przed północą kładziemy się spać.
Od Eucli do granicy ze stanem Australia Południowa jest zaledwie 13 km, więc za chwilę opuszczamy największy australijski stan, Australię Zachodnią i przesuwamy wskazówki zegara o następne 45 minut. Przed nami niecodzienny znak drogowy informujący o możliwości spotkania na szosie przez najbliższe 96 km: kangurów, wombatów i dzikich wielbłądów. Wokół - tylko pustynny, płaski, bezdrzewny busz Pustyni Nullarbor, którą stanowi największy w świecie "kawałek" skały wapiennej, obejmujący powierzchnię... ok. 250 000 km kwadratowych i o grubości dochodzącej do... 300 metrów. Zjeżdżamy nad jeden z kilku okolicznych punktów widokowych Head of Bight, będący częścią Great Australian Bight Marine National Park i po raz kolejny to, co widzimy, jest niesamowite; ciągnący się, aż po horyzont, wysoki na ok. 90 m, klifowy brzeg. Wieje dość silny wiatr, a tu praktycznie nie ma żadnych zabezpieczeń. Przewodnik i tablice ostrzegawcze proszą o ostrożność i rozwagę. Z oddali dostrzegamy wieloryby, ale z tej odległości nie czuć już tak ich wielkości. Na płaskowyżu pustyni, o kilkaset metrów odległym od linii brzegowej, można wypatrzyć tysiące małych muszelek. Nawet nasi przewodnicy trochę gubią się w objaśnieniach, co do ich pochodzenia. Wracamy na The Eyre Highway. Szosa ta jest wykorzystywana czasami jako lądowisko dla samolotów "latającego doktora". Trudno w okolicy o lepszy pas startowy. Po drodze zatrzymujemy się na dłużej na prowadzonej przez Aborygenów stacji benzynowej Yalata, w której można zobaczyć całkiem ciekawą galerię sztuki tubylczych plemion. Kilka kilometrów za stacją mijamy płot przeciwko psom dingo, ten sam, który widzieliśmy niedaleko Coober Pedy. Tereny te leżą już poza Pustynią Nullarbor, którą na dobre opuszczamy, przez co zmienia się, na bardziej zielony i urozmaicony, okoliczny krajobraz, pojawiają się nawet pola i pastwiska.
Po 50 kilometrach, po minięciu stacji Nondroo, opuszczamy "Jedynkę" i skręcamy w nieutwardzoną drogę, mającą doprowadzić nas do dzisiejszego celu, Fowlers Bay, małej turystyczno-rybackiej osady. Po zakwaterowaniu, idę na spacer nad ocean, a przede wszystkim na okoliczne wydmy piaskowe. Choć trudno po nich chodzić, przez chwilę jest się w zupełnie innym świecie, w świecie wszędobylskiego piasku. Silny wiatr porywa piasek z wydm i wdziera się dosłownie wszędzie: we włosy, oczy, usta. Najbardziej - choć z marnym skutkiem - chronię oczy i obiektyw aparatu fotograficznego. Czekam na to, co w Australii prawie nigdy nie zawodzi - na zachód słońca. Wydmy zmieniają swoje kolory i cienie; tylko siedzę i patrzę, czasem robiąc użytek z aparatu.
Wspólna kolacja jest okazją do rozmowy o swoich krajach i miejscach zamieszkania. Ja wspomagam się albumem o Bydgoszczy, który naprawdę robi wrażenie. Tuż przed północą kładziemy się spać.
12 września 2003, piątek: Fowlers Bay - Streaky Bay
Jeszcze przed świtem wybieram się na "poszukiwanie" - wśród "moich" wydm - wschodu słońca. Tym razem jest spokojnie, prawie bezwietrznie, choć trochę chłodnawo. Słońce nadchodzi znad oceanu i szarość oraz lekki półmrok - jakie goszczą jeszcze wokół - poddają się. Robię kilka zdjęć i myślę, że warto było rano wstać. Wracam do "bazy" prosto na śniadanie, po którym ruszamy. Docieramy do Eyre Hwy i po dobrej godzinie jazdy docieramy do jednego z większych w tym rejonie - prawie czterotysięcznego - miasta Ceduna, którego nazwa pochodzi od aboryńskiego słowa, oznaczającego miejsce odpoczynku. Przed wjazdem do miasta spotyka nas niespodzianka w postaci międzystanowej kontroli "celnej". Nie jest to oczywiście kontrola stricte celna, jest bowiem nastawiona na artykuły spożywcze, których według obowiązującego w tym stanie prawa nie można wwozić do Południowej Australii. Kontrolę przechodzimy bez zastrzeżeń, choć kontroler - szukając resztek jedzenia - zagląda nawet do worka na śmieci. Podczas półgodzinnego spaceru po mieście, odwiedzam centrum informacji turystycznej, gdzie kupuję nasiona "łapki kangura" i wybieram - a jest naprawdę z czego - kilka interesujących mnie broszur, głównie dotyczących Australii Południowej. Zjeżdżamy z Eyre Hwy na Flinders Hwy, a następny krótki postój jest, w odległej o przeszło sto kilometrów, Streaky Bay. Nie zatrzymujemy się jednak na długo, gdyż wrócimy tutaj na nocleg.
Jedziemy dalej, a naszym celem, jest odległa o 50 km, Baird Bay. By dostać się do tej liczącej kilkadziesiąt - głównie letniskowych - domów i tylko sześciu stałych mieszkańców miejscowości, trzeba przejechać przez plażę. Innej drogi nie ma, ale i tę zagradza - niechętnie ustępując - całkiem pokaźne stadko pelikanów. W planie mamy "foto-safari", czyli kurs łodzią na pobliskie zatoki, gdzie przebywają kolonie lwów morskich. Kusząca to propozycja, jednak widząc niewielką motorówkę, którą mamy płynąć na wzburzonych silnym wiatrem falach, rezygnuję. W zamian za to idę na daleki spacer, zbieram muszle, podziwiam krajobrazy. Okazuje się, że miałem rację z tym wiatrem, bowiem motorówka - nie docierając, z powodu zbyt wysokiej fali, do celu - wraca.
Nasz ostatni w tej wyprawie nocleg mamy w Streaky Bay. Kwaterujemy się, w leżącym nad samą zatoką, motelu, w którego pubie spędzamy cały wieczór. Najpierw kolacja a potem, razem z "tubylcami" i nielicznymi - o tej porze roku - turystami, na ekranie największego telewizora oglądamy mecz footballu, w wydaniu australijskim, pomiędzy zespołami Brisbane i Adelaide. W końcówce meczu, podczas którego - przez każdego nieomal kibica - zostaje wypite niejedno, naprawdę świetne piwo West End, słychać pomruki niezadowolenia; Adelaide przegrywa spotkanie 82:122. Niektórzy kibice raz po raz kierują swój wzrok ku - znajdującym się w innej części pubu - mniejszym telewizorom, pokazującym końskie, a także i psie gonitwy. Sprawdzają, jak spisują się ich pupile, na których w popularnych tutaj zakładach, postawili niejednego dolara.
Jedziemy dalej, a naszym celem, jest odległa o 50 km, Baird Bay. By dostać się do tej liczącej kilkadziesiąt - głównie letniskowych - domów i tylko sześciu stałych mieszkańców miejscowości, trzeba przejechać przez plażę. Innej drogi nie ma, ale i tę zagradza - niechętnie ustępując - całkiem pokaźne stadko pelikanów. W planie mamy "foto-safari", czyli kurs łodzią na pobliskie zatoki, gdzie przebywają kolonie lwów morskich. Kusząca to propozycja, jednak widząc niewielką motorówkę, którą mamy płynąć na wzburzonych silnym wiatrem falach, rezygnuję. W zamian za to idę na daleki spacer, zbieram muszle, podziwiam krajobrazy. Okazuje się, że miałem rację z tym wiatrem, bowiem motorówka - nie docierając, z powodu zbyt wysokiej fali, do celu - wraca.
Nasz ostatni w tej wyprawie nocleg mamy w Streaky Bay. Kwaterujemy się, w leżącym nad samą zatoką, motelu, w którego pubie spędzamy cały wieczór. Najpierw kolacja a potem, razem z "tubylcami" i nielicznymi - o tej porze roku - turystami, na ekranie największego telewizora oglądamy mecz footballu, w wydaniu australijskim, pomiędzy zespołami Brisbane i Adelaide. W końcówce meczu, podczas którego - przez każdego nieomal kibica - zostaje wypite niejedno, naprawdę świetne piwo West End, słychać pomruki niezadowolenia; Adelaide przegrywa spotkanie 82:122. Niektórzy kibice raz po raz kierują swój wzrok ku - znajdującym się w innej części pubu - mniejszym telewizorom, pokazującym końskie, a także i psie gonitwy. Sprawdzają, jak spisują się ich pupile, na których w popularnych tutaj zakładach, postawili niejednego dolara.
13 września 2003, sobota: Streaky Bay - Adelaide
Przed nami przeszło 700 km drogi ostatniego dnia podróży, zatem już przed godz. 8.00 siedzimy w busie i jedziemy w kierunku Adelaide. Po 40 kilometrach zatrzymujemy się w Murphy’s Haystacks, miejscu, w którym na pokrytej soczystą - o tej porze roku - trawą, znajdują się "kolejne", niezwykłe formacje skalne. Miejscowi nazywają je stogami siana, a są w rzeczywistości granitowymi głazami o "kolejnych" niespotykanych kształtach. Podczas spaceru wypatruję kilka królików, chowających się do nory. Te, niegdyś będące istną plagą zwierzątka, dziś są już jednak rzadkością. "Czaję" się przy wejściu do ich nory z aparatem fotograficznym, lecz kolejny raz uznać muszę moje "polowanie" za nieudane. Króliki nie tylko nie wyszły na "wybieg", ale wokoło zauważam kilkanaście wejść do ich nory, więc przechytrzyły mnie... te sympatyczne "kłapouchy".
Łatwo obliczyć, że przy naszej maksymalnej prędkości podróżnej - ~95 km/h - spędzamy cały dzień w busie, stąd też nasze postoje są krótkie i większość tego skrawka Australii podziwiamy zza samochodowej szyby. Przez to mniej ciekawy jest to dzień, ale z drugiej strony dojechać do Adelaide też trzeba. Na nasze "pocieszenie"... pada deszcz. Dojeżdżamy się do Eyre Hey - krajowej "Jedynki" - i jadąc nią, "przecinamy" półwysep o tej samej nazwie; "Eyre Peninsulla". W odległości 120 km od Port Augusta zatrzymujemy się na chwilę, by z daleka tylko, obejrzeć górę zwaną: Iron Monarch. Ta olbrzymia góra, jest niczym innym, jak odkrywkową kopalnią wysokiej jakości rudy żelaza, którą wydobywa się, kawałek po kawałku, tak jak kroi się tort, tyle tylko, że od wierzchołka góry. Szkoda, że jest deszczowa pogoda i szkoda, że nie mamy czasu, kopalnię można bowiem zwiedzać a w naszym przypadku nic z tego.
Przyglądając się z daleka wielkim elektrowniom, przejeżdżamy tylko - jak wszystko dzisiaj - przez Port Augusta. Wracamy, "acz" niechętnie do wielkiej cywilizacji. Cały czas widać też "niekończący" się łańcuch Gór Flindersa. Zatoczyliśmy więc w swej podróży ogromne koło i jest to widomy znak, że dobiega ona końca. Jeszcze tylko ok. 200 km i osiągniemy metę.
"Rosnące" światła a właściwie ich ilość oznaczają zbliżanie się do stanowej stolicy. To już naprawdę koniec podróży. Rozpoczynałem ją stąd dokładnie miesiąc temu, 13 sierpnia. Po krótkim, serdecznym pożegnaniu wysiadam jako pierwszy na skrzyżowaniu, z którego ma mnie odebrać Kamila. Próbuję dodzwonić się do niej z budki telefonicznej, ale co czasem zdarza się nawet w Australii, aparat telefoniczny jest zepsuty. Odnajduję pobliski pub i stąd udaje mi się zadzwonić. Po niedługim czasie Kamila podjeżdża pod pub i zabiera mnie do siebie. Tam, z nieco spóźnionym obiadem, z moim ulubionym deserem - budyniem, czekają na mnie Jadwiga i Zbyszek. Opowiadaniom nie ma końca.
Łatwo obliczyć, że przy naszej maksymalnej prędkości podróżnej - ~95 km/h - spędzamy cały dzień w busie, stąd też nasze postoje są krótkie i większość tego skrawka Australii podziwiamy zza samochodowej szyby. Przez to mniej ciekawy jest to dzień, ale z drugiej strony dojechać do Adelaide też trzeba. Na nasze "pocieszenie"... pada deszcz. Dojeżdżamy się do Eyre Hey - krajowej "Jedynki" - i jadąc nią, "przecinamy" półwysep o tej samej nazwie; "Eyre Peninsulla". W odległości 120 km od Port Augusta zatrzymujemy się na chwilę, by z daleka tylko, obejrzeć górę zwaną: Iron Monarch. Ta olbrzymia góra, jest niczym innym, jak odkrywkową kopalnią wysokiej jakości rudy żelaza, którą wydobywa się, kawałek po kawałku, tak jak kroi się tort, tyle tylko, że od wierzchołka góry. Szkoda, że jest deszczowa pogoda i szkoda, że nie mamy czasu, kopalnię można bowiem zwiedzać a w naszym przypadku nic z tego.
Przyglądając się z daleka wielkim elektrowniom, przejeżdżamy tylko - jak wszystko dzisiaj - przez Port Augusta. Wracamy, "acz" niechętnie do wielkiej cywilizacji. Cały czas widać też "niekończący" się łańcuch Gór Flindersa. Zatoczyliśmy więc w swej podróży ogromne koło i jest to widomy znak, że dobiega ona końca. Jeszcze tylko ok. 200 km i osiągniemy metę.
"Rosnące" światła a właściwie ich ilość oznaczają zbliżanie się do stanowej stolicy. To już naprawdę koniec podróży. Rozpoczynałem ją stąd dokładnie miesiąc temu, 13 sierpnia. Po krótkim, serdecznym pożegnaniu wysiadam jako pierwszy na skrzyżowaniu, z którego ma mnie odebrać Kamila. Próbuję dodzwonić się do niej z budki telefonicznej, ale co czasem zdarza się nawet w Australii, aparat telefoniczny jest zepsuty. Odnajduję pobliski pub i stąd udaje mi się zadzwonić. Po niedługim czasie Kamila podjeżdża pod pub i zabiera mnie do siebie. Tam, z nieco spóźnionym obiadem, z moim ulubionym deserem - budyniem, czekają na mnie Jadwiga i Zbyszek. Opowiadaniom nie ma końca.
14-15 września 2003, niedziela-poniedziałek: Adelaide, Adelaide - Sydney
Po niedzielnej, polonijnej mszy - celebrowanej oczywiście przez księdza Maksymiliana, z którym ucinamy sobie miłą pogawędkę - razem z Kamilą i Zbyszkiem, jedziemy na krótką przejażdżkę do Glenelg, dzielnicy nad oceanem, odległej o 20 km od City. Spacer psuje nam jednak pogoda i szybko - co po tylu tysiącach przejechanych w ostatnim czasie kilometrów, wcale mi nie przeszkadza - wracamy do domu. Dobrze jest trochę pomieszkać tym bardziej, że u moich gospodarzy mam "prawie lepiej" niż we własnym domu. Dzwoniąc i przy pomocy poczty internetowej nadrabiam zaległości w kontakcie ze światem i "resztą" Australii.
Poniedziałek jest ostatnim dniem pobytu w Adelaide, wieczorem odlatuję do Sydney. Mam nieco zwariowany plan, by przed powrotem do Melbourne, choć na chwilę - mimo że to "trochę" daleko - wpaść do przyjaciół w Sydney i Canberze, ale o tym później. Kolejne pakowanie plecaka. Kamila proponuje wysłanie do Polski części moich bagaży, głównie australijskich "zdobyczy" poprzez polonijną firmę spedycyjną, na co chętnie przystaję i dzięki czemu jakoś się zapakowuję. Zawsze chętnie odwiedzam ogrody botaniczne i mimo nieciekawej pogody wybieramy się ze Zbyszkiem do City, by pospacerować po tamtejszym ogrodzie, do którego już na dobre zawitała wiosna. Na obiad wracamy do domu, jeszcze krótkie sprawdzenie bagaży i cała rodzinka odwozi mnie na lotnisko. Nawet niebo "smuci" się z mojego wyjazdu, zaciągając się granatowymi chmurami, z których leje jak z cebra. Żegnam się bardzo serdecznie z moimi przyjaciółmi i obiecuję sobie, że jeszcze tutaj wrócę.
W Sydney, w którym ląduję po 1,5-godzinnym locie, jest już wieczór, tym bardziej, że - w stosunku do Adelaide - zmienia się czas o pół godziny. Na lotnisku czeka na mnie już George z synem Adamem, którego nie sposób aż poznać. Nie dziwię się za bardzo, ponieważ gdy ostatni raz widziałem go 6 lat temu, był sześcioletnim chłopcem, a teraz ma 13 lat i wzrostem dorównuje tacie. W drodze do domu podjeżdżamy jeszcze na tereny olimpijskie w Homebush. Podczas mojej ostatniej wizyty w 1997 r. wszystko tutaj stanowiło jeden wielki plac budowy. Teraz trzy lata po igrzyskach, nawet w nocnej aurze ma swój osobliwy urok. Uwagę zwracają olbrzymie obiekty olimpijskie, a także nietypowe w kształcie lampy uliczne, nietypowe również w działaniu. Ładowane są w dzień przez energię słoneczną, w noc tę energię oddają. Po przejechaniu od lotniska 50 km - a ciągle jesteśmy w Sydney - dojeżdżamy do, znajdującego się w dzielnicy Kellyville, nowego domu George’a, w którym czeka na nas z kolacją jego żona, Ewa. Ilekroć jestem w Australii - a ta wizyta jest trzecią z kolei, odwiedzam George’a i za każdym razem zawozi mnie do innego domu, który w międzyczasie zmienia. Wzajemnym opowieściom nie ma końca i bardzo późno "lądujemy" w łóżkach.
Poniedziałek jest ostatnim dniem pobytu w Adelaide, wieczorem odlatuję do Sydney. Mam nieco zwariowany plan, by przed powrotem do Melbourne, choć na chwilę - mimo że to "trochę" daleko - wpaść do przyjaciół w Sydney i Canberze, ale o tym później. Kolejne pakowanie plecaka. Kamila proponuje wysłanie do Polski części moich bagaży, głównie australijskich "zdobyczy" poprzez polonijną firmę spedycyjną, na co chętnie przystaję i dzięki czemu jakoś się zapakowuję. Zawsze chętnie odwiedzam ogrody botaniczne i mimo nieciekawej pogody wybieramy się ze Zbyszkiem do City, by pospacerować po tamtejszym ogrodzie, do którego już na dobre zawitała wiosna. Na obiad wracamy do domu, jeszcze krótkie sprawdzenie bagaży i cała rodzinka odwozi mnie na lotnisko. Nawet niebo "smuci" się z mojego wyjazdu, zaciągając się granatowymi chmurami, z których leje jak z cebra. Żegnam się bardzo serdecznie z moimi przyjaciółmi i obiecuję sobie, że jeszcze tutaj wrócę.
W Sydney, w którym ląduję po 1,5-godzinnym locie, jest już wieczór, tym bardziej, że - w stosunku do Adelaide - zmienia się czas o pół godziny. Na lotnisku czeka na mnie już George z synem Adamem, którego nie sposób aż poznać. Nie dziwię się za bardzo, ponieważ gdy ostatni raz widziałem go 6 lat temu, był sześcioletnim chłopcem, a teraz ma 13 lat i wzrostem dorównuje tacie. W drodze do domu podjeżdżamy jeszcze na tereny olimpijskie w Homebush. Podczas mojej ostatniej wizyty w 1997 r. wszystko tutaj stanowiło jeden wielki plac budowy. Teraz trzy lata po igrzyskach, nawet w nocnej aurze ma swój osobliwy urok. Uwagę zwracają olbrzymie obiekty olimpijskie, a także nietypowe w kształcie lampy uliczne, nietypowe również w działaniu. Ładowane są w dzień przez energię słoneczną, w noc tę energię oddają. Po przejechaniu od lotniska 50 km - a ciągle jesteśmy w Sydney - dojeżdżamy do, znajdującego się w dzielnicy Kellyville, nowego domu George’a, w którym czeka na nas z kolacją jego żona, Ewa. Ilekroć jestem w Australii - a ta wizyta jest trzecią z kolei, odwiedzam George’a i za każdym razem zawozi mnie do innego domu, który w międzyczasie zmienia. Wzajemnym opowieściom nie ma końca i bardzo późno "lądujemy" w łóżkach.
16 września 2003, wtorek: Sydney - Harbour Bridge
Przy śniadaniu jeszcze nie możemy skończyć niedokończonych rozmów z minionego wieczoru. Gospodarze pokazują mi okazały, nowy, liczący sobie 250 metrów kwadratowych dom, w którym w każdym szczególe widać rękę Ewy. Staram się być niezbyt uciążliwym gościem, proszę tylko George’a o podwiezienie na dworzec kolejki, w odległej o 10 km Seven Hills i udaję się na cały dzień do City. Po dobrej godzinie wysiadam w Circular Quay Station i przed oczyma mam... "widokówkę" z... Sydney: w blasku słońca odbijającego od wód zatoki i szkła otaczających wysokościowców, w otoczeniu ruchliwych promów - słynną "Operę Sydney" i równie słynny most "Harbour Bridge". Mimo że widok ten nie jest mi obcy - w Sydney byłem już kilkukrotnie - wciąż zachwyca.
Już wcześniej myślałem o zdobyciu, znajdującego się na wysokości 134 m, "dachu" słynnego mostu i z tą myślą odszukuję, znajdujące się u jego "podnóża", Bridge Climb Office. Mimo ceny powodującej lekkie drżenie kolan - 155 dolarów (w weekend nawet 175) - wykupuję bilet na wspinaczkę. Dowiaduję się, że nie będę mógł wziąć na górę swojego aparatu fotograficznego, a tyle sobie naobiecywałem. Nie ma też zwrotu za zapłacony już bilet, gdy okaże się, że jego posiadacz ma we krwi ponad 0,5 promila alkoholu (chyba tyle to jednak po wczorajszej kolacji nie mam?) oraz w przypadku rezygnacji, już w trakcie wspinaczki lub choćby tylko jej przygotowań. Zgadzam się na te wszystkie warunki - innego wyjścia zresztą nie ma - jak chce się "zdobyć" most.
Cała "impreza" trwa około 3,5 godziny. Rozpoczyna się obejrzeniem filmu instruktażowego, po czym jesteśmy instruowani o prawnych aspektach wspinaczki i podpisujemy odpowiednie formularze. Za pomocą specjalnego przyrządu sprawdzany jest nasz stan trzeźwości i przechodzimy do przebieralni. Tam zakładamy specjalne, zapinane od tyłu, nie posiadające żadnych kieszeni kombinezony. Wszystkie nasze osobiste rzeczy, nawet zegarki, trzeba zostawić w szafce. "Nasz" przewodnik doposaża nas w specjalne pasy, a ponadto przypinane do tegoż pasa bądź kombinezonu: polar, czapkę i zestaw słuchawkowy. Dostajemy nawet, na specjalnej gumce, chusteczkę do nosa. Czując się prawie jak kosmonauci, przechodzimy pod okiem instruktora trening na specjalnej platformie. Uczymy się zapinania linek asekuracyjnych, wchodzenia, schodzenia i odpowiedniego poruszania się. Następnie wzajemnie przedstawiamy się. Na wieść, że w grupie znajduje się Polak - czyli ja - przewodnik ożywia się, po raz pierwszy zdarza mu się widzieć Polaka na moście. Jedna z pań, właśnie dzisiaj, obchodzi swoje sześćdziesiąte urodziny i postanowiła uczcić je zdobyciem wierzchołka Harbour Bridge. Bilet zafundowali jej, w ramach prezentu, jej przyjaciele, co w Sydney zaczyna być modne.
Dwunastoosobową grupą, pod kierownictwem przewodnika wychodzimy na wspinaczkę. Zaczyna się "kulturalnie" - po schodach, potem długą kładką, zawieszoną pod mostem, jeszcze biegnącym nad ziemią, aż do pylonu. W tej części już jesteśmy zabezpieczeni linkami i praktycznie, choć jesteśmy na niemałej już wysokości, "teoretycznie" nic stać się nam nie może. Zaczynamy właściwe wspinanie. Pod nami jeszcze ulica i przejeżdżające nią, z góry wyglądające na coraz mniejsze, samochody, a potem już tylko wody zatoki. Co chwila przystajemy, by móc podziwiać widoki i wysłuchać objaśnień przewodnika. Na górze robi się mimo słonecznej pogody zimno, a to za sprawą porywistego, silnego wiatru, który na dole wydawał się taki delikatny. Doceniając przezorność organizatorów, zakładamy przypięte do naszych pasów polary i czapki. Dochodzimy na szczyt mostu, na którym powiewają dwie - wielkości sporego autobusu - flagi: Australii i Nowej Południowej Walii. Mimo że jesteśmy przypięci pasami, trzymamy się barierek, co nie przeszkadza nam przez chwilę poczuć się niczym, szybujące na naszej wysokości, ptaki. Dookoła wspaniała panorama miasta i oblewającej je zatoki. Tak jak - w przypadku Uluru, czy drzewa karri - wielkość mostu odczuwa się, będąc zupełnie na dole, albo zupełnie na górze. Tym razem wspinaczce towarzyszy refleksja, że ta niesamowita konstrukcja jest dziełem... Człowieka. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie wykonane przez przewodnika i czas wracać, za nami już wspina się następna grupa i musimy jej ustąpić miejsca na szczycie. Taką samą drogą, ale przeciwległym bokiem mostu schodzimy w dół, gdzie powtarzamy całą procedurę z kombinezonem, tym razem w odwrotnym kierunku. Otrzymujemy oficjalne, indywidualne certyfikaty zdobycia "szczytu" i pamiątkowe, grupowe zdjęcie. Wybieram jeszcze jedno indywidualne, zrobione na samym szczycie i kupuję je za "jedyne" 15 dolarów. Choć technicznie wejście okazało się dużo łatwiejsze i bezpieczniejsze, niż wejście na - wspomniane Uluru, czy drzewo karri - i przy tym "trochę..." drogie, warto było.
Bilet na wspinaczkę upoważnia także do wejścia do Muzeum Mostu, mieszczącym się w jego południowym pylonie. Można w nim zapoznać się z historią budowy i szczegółami technicznymi mostu. Został oddany do użytku w 1932 r., a na jego zbudowanie zużyto 52 800 t stali, 95 000 m3 betonu i 17 000 m3 granitu, a części metalowe spina około 6 milionów nitów. Dzięki swoim rozmiarom - długość przęsła 503 m, wysokość 49 m, wysokość łuku 134 m - jest jednym z największych mostów jednoprzęsłowych na świecie. Robi wrażenie informacja, że do jego zakonserwowania potrzeba "tylko" 272 tysięcy litrów farby. Część komunikacyjna mostu tworzy 8 pasm samochodowych, w tym jeden specjalnie dla autobusów, 2 kolejowe i 2 ścieżki dla pieszych i rowerzystów. Ale dosyć tych danych technicznych. Z górnego widokowego tarasu robię kilka zdjęć już, na szczęście, swoim aparatem. Trochę spaceruję po City i gdy wracam do George’a, jest już dość późny wieczór.
Już wcześniej myślałem o zdobyciu, znajdującego się na wysokości 134 m, "dachu" słynnego mostu i z tą myślą odszukuję, znajdujące się u jego "podnóża", Bridge Climb Office. Mimo ceny powodującej lekkie drżenie kolan - 155 dolarów (w weekend nawet 175) - wykupuję bilet na wspinaczkę. Dowiaduję się, że nie będę mógł wziąć na górę swojego aparatu fotograficznego, a tyle sobie naobiecywałem. Nie ma też zwrotu za zapłacony już bilet, gdy okaże się, że jego posiadacz ma we krwi ponad 0,5 promila alkoholu (chyba tyle to jednak po wczorajszej kolacji nie mam?) oraz w przypadku rezygnacji, już w trakcie wspinaczki lub choćby tylko jej przygotowań. Zgadzam się na te wszystkie warunki - innego wyjścia zresztą nie ma - jak chce się "zdobyć" most.
Cała "impreza" trwa około 3,5 godziny. Rozpoczyna się obejrzeniem filmu instruktażowego, po czym jesteśmy instruowani o prawnych aspektach wspinaczki i podpisujemy odpowiednie formularze. Za pomocą specjalnego przyrządu sprawdzany jest nasz stan trzeźwości i przechodzimy do przebieralni. Tam zakładamy specjalne, zapinane od tyłu, nie posiadające żadnych kieszeni kombinezony. Wszystkie nasze osobiste rzeczy, nawet zegarki, trzeba zostawić w szafce. "Nasz" przewodnik doposaża nas w specjalne pasy, a ponadto przypinane do tegoż pasa bądź kombinezonu: polar, czapkę i zestaw słuchawkowy. Dostajemy nawet, na specjalnej gumce, chusteczkę do nosa. Czując się prawie jak kosmonauci, przechodzimy pod okiem instruktora trening na specjalnej platformie. Uczymy się zapinania linek asekuracyjnych, wchodzenia, schodzenia i odpowiedniego poruszania się. Następnie wzajemnie przedstawiamy się. Na wieść, że w grupie znajduje się Polak - czyli ja - przewodnik ożywia się, po raz pierwszy zdarza mu się widzieć Polaka na moście. Jedna z pań, właśnie dzisiaj, obchodzi swoje sześćdziesiąte urodziny i postanowiła uczcić je zdobyciem wierzchołka Harbour Bridge. Bilet zafundowali jej, w ramach prezentu, jej przyjaciele, co w Sydney zaczyna być modne.
Dwunastoosobową grupą, pod kierownictwem przewodnika wychodzimy na wspinaczkę. Zaczyna się "kulturalnie" - po schodach, potem długą kładką, zawieszoną pod mostem, jeszcze biegnącym nad ziemią, aż do pylonu. W tej części już jesteśmy zabezpieczeni linkami i praktycznie, choć jesteśmy na niemałej już wysokości, "teoretycznie" nic stać się nam nie może. Zaczynamy właściwe wspinanie. Pod nami jeszcze ulica i przejeżdżające nią, z góry wyglądające na coraz mniejsze, samochody, a potem już tylko wody zatoki. Co chwila przystajemy, by móc podziwiać widoki i wysłuchać objaśnień przewodnika. Na górze robi się mimo słonecznej pogody zimno, a to za sprawą porywistego, silnego wiatru, który na dole wydawał się taki delikatny. Doceniając przezorność organizatorów, zakładamy przypięte do naszych pasów polary i czapki. Dochodzimy na szczyt mostu, na którym powiewają dwie - wielkości sporego autobusu - flagi: Australii i Nowej Południowej Walii. Mimo że jesteśmy przypięci pasami, trzymamy się barierek, co nie przeszkadza nam przez chwilę poczuć się niczym, szybujące na naszej wysokości, ptaki. Dookoła wspaniała panorama miasta i oblewającej je zatoki. Tak jak - w przypadku Uluru, czy drzewa karri - wielkość mostu odczuwa się, będąc zupełnie na dole, albo zupełnie na górze. Tym razem wspinaczce towarzyszy refleksja, że ta niesamowita konstrukcja jest dziełem... Człowieka. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie wykonane przez przewodnika i czas wracać, za nami już wspina się następna grupa i musimy jej ustąpić miejsca na szczycie. Taką samą drogą, ale przeciwległym bokiem mostu schodzimy w dół, gdzie powtarzamy całą procedurę z kombinezonem, tym razem w odwrotnym kierunku. Otrzymujemy oficjalne, indywidualne certyfikaty zdobycia "szczytu" i pamiątkowe, grupowe zdjęcie. Wybieram jeszcze jedno indywidualne, zrobione na samym szczycie i kupuję je za "jedyne" 15 dolarów. Choć technicznie wejście okazało się dużo łatwiejsze i bezpieczniejsze, niż wejście na - wspomniane Uluru, czy drzewo karri - i przy tym "trochę..." drogie, warto było.
Bilet na wspinaczkę upoważnia także do wejścia do Muzeum Mostu, mieszczącym się w jego południowym pylonie. Można w nim zapoznać się z historią budowy i szczegółami technicznymi mostu. Został oddany do użytku w 1932 r., a na jego zbudowanie zużyto 52 800 t stali, 95 000 m3 betonu i 17 000 m3 granitu, a części metalowe spina około 6 milionów nitów. Dzięki swoim rozmiarom - długość przęsła 503 m, wysokość 49 m, wysokość łuku 134 m - jest jednym z największych mostów jednoprzęsłowych na świecie. Robi wrażenie informacja, że do jego zakonserwowania potrzeba "tylko" 272 tysięcy litrów farby. Część komunikacyjna mostu tworzy 8 pasm samochodowych, w tym jeden specjalnie dla autobusów, 2 kolejowe i 2 ścieżki dla pieszych i rowerzystów. Ale dosyć tych danych technicznych. Z górnego widokowego tarasu robię kilka zdjęć już, na szczęście, swoim aparatem. Trochę spaceruję po City i gdy wracam do George’a, jest już dość późny wieczór.
17 września 2003, środa: Sydney - Blue Mountains
Rano przy śniadaniu Ewa proponuje pokazanie mi ich letniego domku w odległych o 100 km, Górach Błękitnych. Do takich propozycji nie trzeba mnie długo namawiać. Letniskowy domek, który okazuje się być, nie domkiem, a raczej domem, jest położony w pięknej mniej uczęszczanej części Gór Błękitnych w okolicach miejscowości Black Heat. W okolicy sporo kwitnących właśnie magnolii i to w formie krzewów, a także i całkiem dużych drzew. Oprócz domu i otaczającej go parceli, Ewa zawozi mnie w dwa ciekawe, niezbyt uczęszczane miejsca w tych górach. Pierwszy - to Anvil Rock ze wspaniałym widokiem na Grose Valley. Po drodze "odkrywamy", dzięki - podróżującej w okolicy - grupie turystów, Wind Erodet Cave, wielkie wgłębienie w skale tworzące jaskinię. Drugie ciekawe miejsce to Govetts Leap, punkt widokowy na Grose Valley i Bridal Veil Falls - na wodospad oraz na wspaniałą panoramę głębokiego kanionu. Z daleka widać odległy wierzchołek Góry Strzeleckiego. Mimo słonecznej pogody wieje silny wiatr, więc wracamy do samochodu i zatrzymując się tylko w Laura - miasteczku artystów - na lunch, wracamy do Sydney. Ewa "podrzuca" mnie na kolejkę i znowu jestem w City, gdzie spotykam się z innym naszym bydgosko-australijskim klubowiczem, Romanem. W zatłoczonym, mimo środka tygodnia, pubie w samym centrum City wypijamy - jak na porządnych Ozi przystało - kilka piw i rozmawiamy o jego przeprowadzce z Adelaide do Sydney, o jego nowej pracy, a także o nowinkach z Polski i z Australii.
Wieczorem, już z domu George’a i Ewy udaje mi się w końcu dodzwonić do Darka Chmiela, który jest teraz konsulem do spraw kontaktów z Polonią, a poznaliśmy się jeszcze, gdy pracował w Ambasadzie Australii w Warszawie. Niestety, jutro już wyjeżdżam i nie będę mógł się z nim spotkać, a szkoda.
Wieczorem, już z domu George’a i Ewy udaje mi się w końcu dodzwonić do Darka Chmiela, który jest teraz konsulem do spraw kontaktów z Polonią, a poznaliśmy się jeszcze, gdy pracował w Ambasadzie Australii w Warszawie. Niestety, jutro już wyjeżdżam i nie będę mógł się z nim spotkać, a szkoda.
18-19 września 2003, czwartek-piątek: Sydney - Canberra
Pakowanie plecaka - jak zwykle - sprawia mi sporo trudności, ale jakoś sobie radzę. Śniadanie przeciąga się, następne będzie pewnie za... kilka lat. George podwozi mnie na kolejkę, którą dojeżdżam do znajdującego się blisko Central Station terminalu autobusowego. O godz. 12.30 ekspresowy autobus linii Greyhound Pioneer - McCaffertys rusza, by tuż przed godz. 16.00 dotrzeć - bez żadnego przystanku po drodze - do stolicy Australii, Canberry. Tu czeka już na mnie Teresa. Wieczorne spotkanie z gospodarzami - Teresą i jej mężem Andrzejem - oraz ich przyjaciółmi - Australijczykiem, Davidem oraz znanym mi już doskonale z poprzedniego pobytu, Konradem - przeciąga się do późnej nocy. Rozmowa, w znacznej części, prowadzona jest - z uwagi na obecność Davida - w języku angielskim, jakoś muszę sobie radzić.
Na piątkowy dzień zostaję "rozdysponowany" przez moich przyjaciół. Na przedpołudnie bierze mnie pod swoją "opiekę" Konrad, w południe ma "przejąć nadzór" nade mną David. Z Konradem jedziemy na umówione wcześniej spotkanie na przystań wioślarską Australijskiego Instytutu Sportu. W rozmowie z szefem ośrodka okazuje się, że Australia nie zmniejszyła - po Igrzyskach Olimpijskich w Sydney w 2000 r. - swoich nakładów finansowych na sport, co procentuje wysoką sportową pozycją w świecie. Widać to także na przystani. Wszystkie łodzie wymieniane są co dwa lata na nowe, a będące ostatnią nowinką techniczną ergometry wioślarskie nowej generacji, w ilości 20 sztuk, są właśnie rozpakowywane. W rozbudowywanej części przystani znajdą się pomieszczenia nie tylko na nowy sprzęt, ale również na unowocześnioną bazę odnowy biologicznej. Jako trener, mogę im tego wszystkiego tylko pozazdrościć.
W "Planie Konrada" mamy zwiedzanie jeszcze Muzeum Wojny i chociaż już w nim byłem poprzednio, z uwagi na jego imponujące zbiory i sposób ich prezentacji, warto odwiedzić je ponownie. Zachwycić może edukacyjny charakter muzeum i wykorzystanie do tego celu współczesnej techniki multimedialnej. Ciekawa jest m.in. makieta pokładu startującego bombowca, do której można oczywiście wejść i "przeżyć" start. Dookoła wszystko drży, na kokpicie migają lampki różnych przyrządów pokładowych, a na monitorach umieszczonych m.in. w podłodze widać to, co lotnik widzi podczas startu. Różnego rodzaju informacje, dotyczące udziału Australijczyków w różnych wojnach, można sobie nie tylko odczytać na ekranach komputerowych monitorów, ale także wydrukować.
O godz. 13.30 Konrad odwozi mnie do domu Davida. Dobrze, że mówi on po angielsku bardzo wyraźnie, a z uwagi na mnie dodatkowo powoli, więc jakoś się porozumiewamy. David pracował swego czasu w Papui Nowej Gwinei, stąd jego dom przystrojony jest pamiątkami z tego rejonu: maskami, rzeźbami i obrazami. Początkowo mieliśmy w planie słynną już w całej Australii wiosenną wystawę kwiatów, Floriadę, ale z uwagi na nieciekawą pogodę zmieniamy plany i udajemy się na wystawę fotograficzną obrazującą pierwsze australijskie wyprawy polarne oraz na wystawę poświęconą filmowi, radiu i telewizji australijskiej. Odnajduję w niej fotki z oglądanych przeze mnie filmów australijskich.
David obwozi mnie po miejscach dotkniętych ostatniego australijskiego lata największym pożarem, jaki nawiedził Canberrę. I choć pożary buszu i lasu w Australii są rzeczą powszednią, ten był wyjątkowy. Okazało się, że tragiczne skutki pożaru spotęgowane zostały ingerencją człowieka w przyrodę. Na wzgórzach okalających dzielnice mieszkaniowe Canberry wykarczowano las eukaliptusowy, a w jego miejsce posadzono las sosnowy. Pożar rozprzestrzeniał się w związku z tym tak błyskawicznie, że w wielu przypadkach na ratunek było już za późno. Informacje o pożarze otrzymywałem latem od Teresy na bieżąco, teraz mogłem na własne oczy zobaczyć pogorzeliska. Późnym popołudniem zostaję "oddany" Teresie. Jeszcze jedno wspólne spotkanie z przyjaciółmi, którzy wieczorem przyjeżdżają do Teresy. Czas kończyć jednak tę krótką wizytę. Serdecznie żegnamy się i David podwozi mnie na autobus, który punktualnie o północy opuszcza stolicę. Większość trwającej 8 godzin nocnej jazdy do Melbourne przesypiam.
Na piątkowy dzień zostaję "rozdysponowany" przez moich przyjaciół. Na przedpołudnie bierze mnie pod swoją "opiekę" Konrad, w południe ma "przejąć nadzór" nade mną David. Z Konradem jedziemy na umówione wcześniej spotkanie na przystań wioślarską Australijskiego Instytutu Sportu. W rozmowie z szefem ośrodka okazuje się, że Australia nie zmniejszyła - po Igrzyskach Olimpijskich w Sydney w 2000 r. - swoich nakładów finansowych na sport, co procentuje wysoką sportową pozycją w świecie. Widać to także na przystani. Wszystkie łodzie wymieniane są co dwa lata na nowe, a będące ostatnią nowinką techniczną ergometry wioślarskie nowej generacji, w ilości 20 sztuk, są właśnie rozpakowywane. W rozbudowywanej części przystani znajdą się pomieszczenia nie tylko na nowy sprzęt, ale również na unowocześnioną bazę odnowy biologicznej. Jako trener, mogę im tego wszystkiego tylko pozazdrościć.
W "Planie Konrada" mamy zwiedzanie jeszcze Muzeum Wojny i chociaż już w nim byłem poprzednio, z uwagi na jego imponujące zbiory i sposób ich prezentacji, warto odwiedzić je ponownie. Zachwycić może edukacyjny charakter muzeum i wykorzystanie do tego celu współczesnej techniki multimedialnej. Ciekawa jest m.in. makieta pokładu startującego bombowca, do której można oczywiście wejść i "przeżyć" start. Dookoła wszystko drży, na kokpicie migają lampki różnych przyrządów pokładowych, a na monitorach umieszczonych m.in. w podłodze widać to, co lotnik widzi podczas startu. Różnego rodzaju informacje, dotyczące udziału Australijczyków w różnych wojnach, można sobie nie tylko odczytać na ekranach komputerowych monitorów, ale także wydrukować.
O godz. 13.30 Konrad odwozi mnie do domu Davida. Dobrze, że mówi on po angielsku bardzo wyraźnie, a z uwagi na mnie dodatkowo powoli, więc jakoś się porozumiewamy. David pracował swego czasu w Papui Nowej Gwinei, stąd jego dom przystrojony jest pamiątkami z tego rejonu: maskami, rzeźbami i obrazami. Początkowo mieliśmy w planie słynną już w całej Australii wiosenną wystawę kwiatów, Floriadę, ale z uwagi na nieciekawą pogodę zmieniamy plany i udajemy się na wystawę fotograficzną obrazującą pierwsze australijskie wyprawy polarne oraz na wystawę poświęconą filmowi, radiu i telewizji australijskiej. Odnajduję w niej fotki z oglądanych przeze mnie filmów australijskich.
David obwozi mnie po miejscach dotkniętych ostatniego australijskiego lata największym pożarem, jaki nawiedził Canberrę. I choć pożary buszu i lasu w Australii są rzeczą powszednią, ten był wyjątkowy. Okazało się, że tragiczne skutki pożaru spotęgowane zostały ingerencją człowieka w przyrodę. Na wzgórzach okalających dzielnice mieszkaniowe Canberry wykarczowano las eukaliptusowy, a w jego miejsce posadzono las sosnowy. Pożar rozprzestrzeniał się w związku z tym tak błyskawicznie, że w wielu przypadkach na ratunek było już za późno. Informacje o pożarze otrzymywałem latem od Teresy na bieżąco, teraz mogłem na własne oczy zobaczyć pogorzeliska. Późnym popołudniem zostaję "oddany" Teresie. Jeszcze jedno wspólne spotkanie z przyjaciółmi, którzy wieczorem przyjeżdżają do Teresy. Czas kończyć jednak tę krótką wizytę. Serdecznie żegnamy się i David podwozi mnie na autobus, który punktualnie o północy opuszcza stolicę. Większość trwającej 8 godzin nocnej jazdy do Melbourne przesypiam.
20-26 września 2003, sobota-piątek: Melbourne
Zostaje mi ostatni tydzień pobytu w Australii. Weekend poświęcam rodzinie i znów niekończące się długie Polaków rozmowy. Opowiadam o swych przygodach podczas mojej sześciotygodniowej wędrówki po Australii. Kilka razy w tym ostatnim tygodniu wyjeżdżam do City. Oprócz zwykłego "buszowania" po mieście, odbywam kilka spotkań. W redakcji "Tygodnika Polskiego" spotykam się z redaktorką naczelną Józefą Radosz. Od lat Klub otrzymuje "Tygodnik", będący dla nas źródłem wiadomości o Australii, działającej tu Polonii, a także o widzeniu zza oceanu polskich spraw. Spotykam się także z poznanym podczas poprzedniej wizyty dr. Zdzisławem Derwińskim, szefem Muzeum i Archiwum Polonii Australijskiej w Melbourne i byłym redaktorem naczelnym "Tygodnika", od którego otrzymuję Rocznik Muzeum i Archiwum Polonii Australijskiej oraz wydany przez Polonię w Australii medal z okazji rocznicy pontyfikatu papieża Jana Pawła II. W środę ponownie wiosłujemy z Alkiem Silberem na Yarze i spotykamy się na piwie z jego przyjaciółmi na przystani. Dokonuję ostatnich zakupów i zajmuję się pakowaniem. Dobrze, że jest możliwość wysłania do Polski prawie czternastokilogramowej paczki. Przez jakiś czas żyję marzeniami, wypełniam bowiem w australijskim totolotku kupon, a do wygrania jest 14 milionów dolarów. Co ja bym z taką ilością pieniędzy zrobił? Nie będę miał jednak tego kłopotu, bo z wygranej - i tym razem, niestety - nic nie wyszło, ale co pomarzyłem, to pomarzyłem. Telefonicznie załatwiam sobie rezerwację hotelu w Singapurze. Trochę z trwogą o niej myślę, bo dokonuję tego w języku... angielskim. Jak się dogadałem? - zobaczę już na miejscu.
Przychodzi jednak czas pożegnania z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. W piątek, a właściwie już w sobotę, bo o godz. 0.50 na pokładzie jumbojeta Singapurskich Linii Lotniczych startuję, by po kilku godzinach - szkoda tylko, że nocnego - lotu opuszczam Australię. Nie jest to jednak koniec moich przygód w tej podróży. Zaplanowany mam jeszcze trzydniowy pobyt w Singapurze, ale to już temat na osobną relację.
Kilka "rzeczy" robiłem w tej wyprawie po raz pierwszy. Choć miała to być wyprawa kilkuosobowa, pierwszy raz wybrałem się w indywidualną wędrówkę. Po raz pierwszy skorzystałem w samej Australii, jako środka transportu - samolotu, którym pokonałem połowę z liczącej blisko 24 tysięcy kilometrów trasy mojej wędrówki. Po raz pierwszy, mimo że był to już mój trzeci pobyt na tym kontynencie, byłem w czerwonym środku Australii i na jej dalekiej północy, po raz pierwszy również odwiedziłem Australię Zachodnią.
Przychodzi jednak czas pożegnania z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi. W piątek, a właściwie już w sobotę, bo o godz. 0.50 na pokładzie jumbojeta Singapurskich Linii Lotniczych startuję, by po kilku godzinach - szkoda tylko, że nocnego - lotu opuszczam Australię. Nie jest to jednak koniec moich przygód w tej podróży. Zaplanowany mam jeszcze trzydniowy pobyt w Singapurze, ale to już temat na osobną relację.
Kilka "rzeczy" robiłem w tej wyprawie po raz pierwszy. Choć miała to być wyprawa kilkuosobowa, pierwszy raz wybrałem się w indywidualną wędrówkę. Po raz pierwszy skorzystałem w samej Australii, jako środka transportu - samolotu, którym pokonałem połowę z liczącej blisko 24 tysięcy kilometrów trasy mojej wędrówki. Po raz pierwszy, mimo że był to już mój trzeci pobyt na tym kontynencie, byłem w czerwonym środku Australii i na jej dalekiej północy, po raz pierwszy również odwiedziłem Australię Zachodnią.
Po raz pierwszy - tak się złożyło - przeżyłem cztery pory roku w dwa miesiące. Z będącej w pełni upalnego lata Polski przyleciałem na Antypody w końcówce australijskiej zimy. Po dwóch miesiącach wróciłem do kraju, w którym była już jesień, a w Australii w tym czasie na dobre zagościła wiosna.
Nie po raz ostatni - mam taką granicząca z pewnością nadzieję - dane mi było widzieć Australię, jeszcze sporo niesamowitych zakątków jest tutaj do zobaczenia. Nie po raz ostatni wreszcie - i tu mam pewność całkowitą - dane mi było spotkać na swojej drodze tak wielu wspaniałych ludzi. Zatem - do zobaczenia!
Lech Olszewski