sobota, 24 stycznia 2015
[Kliknij wybrane zdjęcie, aby je powiększyć][Relacja jest pisana na gorąco podczas trwania wyprawy, czasami w trudnych warunkach, dlatego prosimy o wybaczenie, jeśli pojawią się jakieś błędy. Po powrocie zostanie w tym miejscu opublikowana dokładnie sprawdzona, wyczyszczona i uzupełniona wersja.]
Witam i pozdrawiam wszystkich członków i sympatyków Klubu Miłośników Australii i Oceanii w Bydgoszczy z samotnej podróży do Australii.
Pomysł samotnej podróży do Australii urodził się jeszcze podczas wyjazdu do Paryża w 2011 roku na Międzynarodowe Mistrzostwa Francji w tenisie, jeden z czterech turniejów zaliczanych do Wielkiego Szlema rozgrywany na kortach imienia Rolanda Garrosa.
Jestem wielkim fanem tenisa ziemnego, czynnie uprawiającym ten piękny sport, jestem także "miłośnikiem" Australii i Nowej Zelandii, członkiem Klubu Miłośników Australii i Oceanii (a nawet przewodniczącym komisji rewizyjnej KMAiO), więc pomyślałem, a może by tak polecieć do Melbourne na inny wielkoszlemowy turniej tenisowy "Australian Open". Kusiło mnie także, by wybrać się na Antypody samemu i to z dwóch powodów. Pierwszy z nich to trudność znalezienia partnera, który chciałby spędzić sporo czasu na kortach jako kibic i dodatkowo połączyć to z próbą zwiedzania Melbourne i okolic. Drugim powodem była chęć sprawdzenia siebie samego w tak dalekiej wyprawie. Chciałem po prostu, oprócz sportowego kibicowania, poczuć tętno tego wielkiego miasta, powłóczyć się po ulicach, wejść w różne zakamarki, spotkać się z Polonią Australijską, odwiedzić znajomych i dowiedzieć się dlaczego Melbourne w rankingach ostatnich lat jest miastem, w którym żyje się najlepiej na świecie.
Pierwszym problemem do pokonania było zaplanowanie budżetu mojej wyprawy. Niestety Australia nie należy do tanich miejsc do podróżowania. By zrealizować budżet w rozsądnych wymiarach starałem się szukać w miarę tanich noclegów, a przede wszystkim taniego biletu lotniczego. Nie było to najłatwiejsze zadanie, gdyż styczeń w Australii to szczyt sezonu urlopowego. Najkorzystniejsza okazała się oferta "China Southern", ale z wylotem z Warszawy... 13 stycznia. Dodatkowo po krótkim postoju w Amsterdamie wylot w dalszą drogę do miejsca następnej przesiadki w chińskim Guangzhou o... godz.13.00.
Spakowany i uzbrojony w kartę kredytową i mały zapas, kupionej w kantorach australijskiej waluty, wyruszyłem w Świat. Najpierw nieco ponad dwugodzinny lot KLM-em (samolotem Boeing 737) z Warszawy do Amsterdamu, a po czterogodzinnej przerwie przesiadka na Airbusa 320-200 liniami "China Southern" i ok. 11 godzin lotu do Guangzhou w Chinach. W związku z tym, że do następnego lotu - już do Australii - miałem 15 godzin przerwy, linie lotnicze zapewniły pasażerom całodzienny pobyt w naprawdę przyzwoitym hotelu. Z planowanego zwiedzania tego wielomilionowego chińskiego miasta niewiele wyszło, zmęczenie wzięło jednak górę. Może w drodze powrotnej.
Znowu w samolocie. Tym razem w jeszcze większym, bo Airbusem 333. Po pokonaniu przeszło 7500 km i po prawie 10 godzinach lotu 15 stycznia o godz. 9:40 wylądowałem na Międzynarodowym Lotnisku Tullamarine w Melbourne.
A co dalej, to zapraszam na kolejny odcinek relacji z mojej podróży.
Jacek G.
P.S. Mimo, że nie ma mnie w kraju to, jako przewodniczący komisji rewizyjnej Klubu Miłośników Australii w Bydgoszczy, proszę pamiętać o opłacaniu składek klubowych w tym miesiącu. Jak wrócę to... sprawdzę!
Jestem w Australii. Byłem tu przed pięcioma laty w ramach wyprawy Klubu Miłośników Australii i Oceanii do Nowej Zelandii i Australii, ale tylko w Sydney i Brisbane. Tym razem jestem sam. Odprawa paszportowa i celna poszła wyjątkowo gładko. Pamiętam "ostrą" odprawę podczas przylotu do Nowej Zelandii i byłem pełen obaw. Za to moje bagaże zostały tak bardzo dokładnie "przejrzane" na lotnisku w Guangzhou, że wszystko praktycznie nadaje się do prasowania.
Tylko godzinę zajmuje mi dotarcie z lotniska do mojego, zarezerwowanego jeszcze w Polsce, hotelu w Melbourne i to komunikacją miejską. Jeszcze tego samego dnia obszedłem okolicę, odwiedzam okoliczne sklepy i robię pierwsze zakupy. Niestety różnica czasu jest tak uciążliwa, że organizm musi odpocząć, więc dzień zakończyłem - kładąc się spać - dużo wcześniej. Z hotelu do centrum miasta można dostać się tramwajem i zajmuje to niecałe pół godziny. Również hotel zapewnia swoim gościom w dni robocze bezpłatny transport do City.
Trochę o tenisie i o Australian Open, a więc moim głównym celem tej podróży. Rozgrywany w Melbourne Australian Open, czyli Międzynarodowe Mistrzostwa Australii w tenisie zaliczają się do czterech największych imprez tenisowych świata i tworzą razem z turniejami Wimbledon w Londynie, French Open w Paryżu i US Open w Nowym Jorku tzw. "Wielki szlem". Australian Open otwiera ten cykl i zawsze elektryzuje i przyciąga uwagę nie tylko samych sportowców ale także rzeszę dziennikarzy i kibiców z całego świata. Jak gigantyczna to jest impreza niech świadczą liczby. Pula nagród tym roku przekroczyła zawrotną kwotę 40 milionów dolarów amerykańskich, w turnieju bierze udział ponad 320 najlepszych tenisistów świata. Organizatorzy spodziewają się, że liczba widzów na trybunach przekroczy jeden milion. Karnet, który zamówiłem jeszcze w grudniu miał numer 612 403.
Następnego dnia nie mogę dospać - ach ta zmiana czasu - i zaraz po wczesnym śniadaniu jadę hotelowym busem do centrum Melbourne na Federation Square. Miasto niesamowicie udekorowane a tenis czuć na każdym rogu ulicy. Wielkie telebimy reklamujące turniej, dziesiątki tysięcy turystów z wielu krajów świata, a impreza główna zaczyna się dopiero za kilka dni. Cały kompleks sportowy, w którym odbędą się zawody usytuowany jest w centrum miasta i nazywa się Melbourne Park. Składa się on z 28 kortów. Karnet, który posiadam mogę wykorzystać przez pięć dowolnych dni trwającego 14 dni turnieju. Nie obejmuje on jednak dwóch głównych aren Rod Laver Arena i Margaret Court Arena, gdyż tam gra pierwsza czwórka światowego rankingu i by móc ich oglądać należy dopłacić ok. 30 dolarów za każdy dzień.
Na kilka dni przed głównym turniejem na kortach rozgrywają się eliminacje. Niestety z trójki Polaków, biorących udział w tych eliminacjach, tylko Urszula Radwańska wywalczyła sobie prawo do startu w turnieju głównym. Dzień dopełniam sobie spacerem po City. W jednym z biur turystycznych wykupuje całodniową wycieczkę na "Great Ocean Road" ze słynną formacją skalną "Dwunastu Apostołów", ale o tym już w następnej relacji.
Pozdrawiam. Jacek G.
Dzisiaj krótko, bo trochę jestem zmęczony kibicowaniem Jerzemu Janowiczowi w pięciosetowym pojedynku, w którym Jerzyk pokonał w II rundzie, rozstawionego z numerem 17. Gaela Monfilsa 3-2 (6-4, 1-6, 6-7, 6-3, 6-3) a mecz trwał ponad trzy godziny.
Jak wspomniałem w ostatnim odcinku, wybrałem się na Great Ocean Road. Ale od początku. Zanim doszło do zakupu wycieczki obszedłem okoliczne biura podróży w celu wybrania dobrej oferty i prawie wszystkie biura turystyczne oferowały jednodniową turę za około 120 AUD. Tylko jedna firma zaproponowała cenę 55 AUD. Pierwsza moja reakcja - chcą mnie oszukać. Ale zaraz, zaraz myślę sobie - jestem stary kupiec, więc tak łatwo mnie nie zrobią. Powiedziałem "thank you" i wyszedłem. Ale za rogiem jeszcze raz wszystko sobie przemyślałem i postanowiłem jednak zaryzykować. Wróciłem i wykupiłem wycieczkę. Wszystko wyglądało O'K, ale dalej nie wiedziałem dlaczego dali mi tak duży upust. "Pół nocy" nie spałem, myśląc na czym polega trik, ale i nic nie przychodziło mi do głowy.
Rano budzę się i widok za oknem olśniewa mnie. Oskryłem przyczynę. Sprzedawca wycieczki wiedział wczoraj to, czego ja nie wiedziałem. Za oknem... deszcz. No cóż tura opłacona, trzeba jechać.
Wsiadam do mojego tramwaju (nr 86), by przejechać prawie 40 przystanków, ale na trzydziestym pierwszym tramwaj zatrzymuje się. Motorniczy komunikuje pasażerom, że tramwaj się zepsuł i za 15 minut przyjedzie serwis i go naprawi. Myślę sobie, że mogę nie zdążyć na moją wycieczkę, więc lekko zdenerwowany spytałem żartobliwie motorniczego, czy nie zechciałby wcisnąć na czerwony guzik w stacyjce, to może tramwaj ruszy.
I tak też się stało, motorniczy nacisnął czerwony przycisk, tramwaj ruszył, wszyscy pasażerowie w śmiech a ja w ich oczach zyskałem... "sławę" i opinię świetnego fachowca. Gdy zamierzałem już wysiadać, pozwolono mi nawet usiąść za sterami tramwaju a motorniczy spytał, skąd wiedziałem, że ten czerwony przycisk zadziała. Moja odpowiedź lekko zbiła go z tropu: "ponieważ nie było zielonego", ale spytał się jeszcze, czy nie szukam czasami pracy, gdyż tacy fachowcy jak ja są w firmie potrzebni.
Niestety moja odpowiedź była negatywna, a to z uwagi, że jestem drogim pracownikiem w utrzymaniu, a poza tym pracuję w Polsce, a konkretnie w Bydgoszczy, dla bardzo poważnej korporacji handlowej: "WITOJCIE".
Dlaczego Great Ocean Road? Bo jest to jedna z tych dróg, którą będąc w Australii trzeba przejechać. To coś takiego jak przejechać przez USA i nie jechać słynną Route 66. Great Ocean Road jest jedną z najpiękniejszych widokowo dróg na świecie a z pewnością w Australii, ale o samym przejeździe tą drogą już w następnej relacji.
Pozdrawiam z Australii. Jacek G.
W ostatniej relacji wspomniałem o całodziennej wyprawie na Great Ocean Road.
Około 100 km na zachód od Melbourne zaczyna się jedna z najbardziej słynnych i malowniczych dróg w Australii. Droga została zbudowana po I wojnie światowej przez żołnierzy, którzy wrócili z wojny w hołdzie ich poległym kolegom a jej budowa drogi zajęła 16 lat.
Droga zaczyna się w miejscowości Torquay i wiedzie przez Anglesea, Lorne, Apollo Bay, Port Campbell i kończy w Warrnambool i liczy 243 km. Wielokrotnie przed wyjazdem oglądałem zdjęcia i filmy w Internecie z tego miejsca, lecz to co zobaczyłem było niesamowite i przerosło moje oczekiwania.
Droga wykuta w zboczach nadmorskich klifów wiedzie wzdłuż wybrzeża krętymi drogami, miejscami na olbrzymich klifach wpadających do oceanu. Przebija się przez lasy eukaliptusowe, w których wcale nie w tak małej ilości, można spotkać żyjące na wolności koale zajadające się liśćmi eukaliptusów lub smacznie śpiących na drzewach. Przejazd okraszony jest widokiem wspaniałych zatoczek błękitnego oceanu, piaszczystych l kamiennych plaż. Po drodze mijamy setki luksusowych, kosztujących chyba fortunę, położonych na wysokich skarpach domów. Punktem kulminacyjnym trasy są formacje skalne zwane "Twelve Apostles" - pięknie wyrzeźbione przez ocean, wiatr i czas, które można podziwiać z licznych punktów widokowych. To po tych skałach wspinał się Tom Cruise w filmie "Mission impossible". Trudno to wszystko opisać słowami, więcej z pewnością powiedzą zdjęcia, których w takich miejscach nie sposób robić całymi seriami. Już teraz zapraszam na lutowe spotkanie KMAiO, na którym postaram się pokazać najlepsze z nich a także filmiki, które też tutaj nagrywam.
Jutro najważniejsze święto w Australii "Australian Day", ale czym ono jest dla Australijczyków i jak je świętują, o tym w następnej relacji.
Pozdrawiam. Jacek G.
Po porażce Janowicza i Radwańskiej, emocje tenisowe troszkę opadły. Nie ma też już w turnieju Rogera Federera i Rafaela Nadala, ale turniej trwa.
Dzisiaj o Australia Day.
26 stycznia Australia obchodzi swoje święto narodowe "Australia Day" - "Dzień Australii". Jest on hucznie obchodzony w całej Australii i jest oczywiście dniem wolnym od pracy. Jest świętem wszystkich Australijczyków w tym i emigrantów przybyłych do Australii (a praktycznie każdy poza aborygenami nim jest lub ma przodka emigranta), i oczywiście rdzennych mieszkańców Australii Aborygenów. Jednak, prawdę mówiąc, dla Aborygenów to dzień, który kojarzy się z najazdem białego człowieka na ich kraj i "Australia Day" nie do końca jest ich świętem.
Ciekaw byłem jak w Australijczycy obchodzą swoje święto. Licząc na moc atrakcji już we wczesnych godzinach rannych udałem się do City, które z okazji święta wyłączone zostało z ruchu kołowego. Główną atrakcją dnia była parada, która przedefilowała ulicą Swanston. Barwnie przebrani reprezentanci, mieszkających w Australii różnych nacji, maszerowali radośni i dumni z tego dnia. Miło jest patrzeć na radość ludzi, którzy widać, że kochają swój kraj. Chociaż końcówkę parady próbowali zakłócić nacjonaliści i aborygeni, ale policja była stanowcza i szybko się z tym uporała.
Po paradzie zaczął się jeden wielki piknik w parkach, pubach, restauracjach i placach w całym Melbourne, który trwał aż do późnego wieczora, na który zaplanowano niesamowity pokaz sztucznych ogni. Myślę, że wystrzelono w powietrze całkiem niezłą "sumę pieniędzy".
Pozdrawiam. Jacek G.
Wszystko ma swój początek i swój koniec i moja samotna wyprawa również się kończy, czas pakować się i wracać do kraju.
Więc dzisiaj krótkie podsumowanie.
Faworyt imprezy Serb Novak Djokovic po raz czwarty i Amerykanka Serena Williams po raz siódmy triumfowali w Australian Open i dalej są liderami światowego rankingu. Za zwycięstwo otrzymali kwotę ponad trzy miliony dolarów, co jest rekordem płac w zawodach tej rangi. Plany i zamierzenia mojej wyprawy zrealizowane prawie w 100% . Byłem na wszystkich obiektach na terenie Melbourne Park, obejrzałem kilkadziesiąt godzin wielkiego tenisa no i zobaczyłem na żywo największe tenisowe gwiazdy. Uczestniczyłem w wielu imprezach i spotkaniach towarzyszących tej imprezie oraz poznałem wiele osób ze środowiska tenisowego.
Zwiedziłem Melbourne i jego główne atrakcje, przemierzając odległe dzielnice różnymi środkami transportu. Miałem możliwość poznania kilku osób ze środowiska polonijnego. Bardzo cenię sobie spotkania z Darkiem i Basią, u których spędziłem miło czas i poznałem Scot'a i Aleksandrę, Joe'go i Przemka. Chciałbym bardzo podziękować Danusi i Ryszardowi za niezwykle serdeczne przyjęcie mnie w ich domu. Bardzo Wam wszystkim dziękuję i do zobaczenia.
W tych, pisanych na klawiaturze telefonu komórkowego, krótkich relacjach nie sposób opisać emocji i przeżyć związanych z miejscami i osobami spotkanymi podczas podróży. Już dziś zapraszam więc na spotkanie w Klubie Miłośników Australii i Oceanii, podczas którego pokażę zdjęcia i filmiki zrobione przeze mnie i opowiem o mojej - nie tylko tenisowej - wyprawie.
Informacja o spotkaniu na www.kmaio.bydg.pl oraz na klubowym Facebooku: Australia Poland.
Pozdrawiam Jacek.
« poprzednia |
---|