KLUB MIŁOŚNIKÓW AUSTRALII I OCEANII w Bydgoszczy  

Australijska miłość Romana

Drukuj
(3 głosów, średnia ocena 4.33 na 5)

- "Tą miłością trzeba się podzielić z innymi”
Roman Malinowski - pomysłodawca, pierwszy prezes Klubu Miłośników Australii i Oceanii w Bydgoszczy oraz współtwórca Portalu poświęconego działalności Klubu "KMAiO" http://www.australia.logon.pl, organizator II Wyprawy Klubowej do Australii.
Roman w Australii
Roman w Australii
Roman w Australii
Jurata Bogna Serafińska: Panie Romanie, skąd wzięła się u Pana miłość do tak odległego kontynentu?

Roman Malinowski: Moja miłość do Australii zaczęła się od znaczków i widokówek, które w latach 60 - tych przysyłał do mnie brat mojego taty Roman Malinowski. Stryj wyemigrował na ten odległy kontynent po drugiej wojnie światowej. Wówczas to, obawiając się powrotu do Polski, poprzez Niemcy i Włochy wyruszył w kierunku Australii, która stała się dla niego drugą ojczyzną. W 1949 roku wypłynął z Europy statkiem w nieznane. Do Polski już nigdy nie wrócił. Zmarł w 1981 roku, przed stanem wojennym.

Listonosz często przyglądał się tym listom i mówił: "coś tutaj nie gra, bo nadawca i odbiorca mają takie samo imię i nazwisko!?" Dla mnie, wówczas młodego chłopaka, to nie były zwykłe znaczki i pocztówki. To były " moje skarby" z... innej planety. Tą odległą dla mnie wówczas planetą była AUSTRALIA.

Pamiętam to do dzisiaj, jak moje serce przyspieszało swój rytm, gdy trzymałem list od stryjka. Otwierałem go zawsze szybko, ale ostrożnie zarazem, aby nie uszkodzić znaczków na kopercie, które wycinałem i nad parą oddzielałem od papieru listowego. Dołączały one później (po wyprasowaniu żelazkiem) do moich zbiorów w klaserach. Każdy list składał się z 3 części: a/ listu, b/ pocztówek, c/ znaczków. Dzień, w którym dostawałem list, był dla mnie świętem. Wówczas to zamykałem się w swoim świecie i nic do mnie nie docierało. Czytałem list, oglądałem pocztówki i znaczki. Oglądanie zdjęć z Australii było dla mnie wówczas pewną formą podróżowania po tym "zaczarowanym" kontynencie. Moją fascynacją dzieliłem się z innymi. Chodziłem wówczas do szkoły podstawowej nr 2 w Bydgoszczy i długo nie udało mi się ukryć mojej MIŁOŚCI. Na lekcji geografii diaskopem rzucałem moje widokówki na ekran, co u moich koleżanek i kolegów wzbudzało nieukrywaną zazdrość i zachwyt. To dzięki Australii z geografii zawsze miałem piątkę, bo szóstki wówczas nie było.

JBS: Co w tamtych czasach fascynowało Pana najbardziej?

RM: W mojej UKOCHANEJ najbardziej urzekła mnie przyroda, olbrzymie przestrzenie i świat aborygenów - ich kultura, ich postrzeganie wartości, tak diametralnie różniące się od wartości "białego człowieka". O tym wszystkim dowiedziałem się później z książek, które namiętnie gromadziłem w na moich półkach.

Chciałbym jeszcze dodać coś, co w czasach komputerów i Internetu dla młodego człowieka może być szokiem. Ja nigdy ze stryjkiem nie zamieniłem ani jednego zdania!!! U nas w domu nie było wtedy telefonu, rozmowy były bardzo drogie. Ze stryjkiem po raz pierwszy "rozmawiałem" na cmentarzu w Sydney. "Spotkaliśmy się" dokładnie 20 lat po jego śmierci. Tej "rozmowy" nie zapomnę do końca życia.

JBS: Czy ma Pan do dzisiaj zbiór ten australijskich znaczków i pocztówek otrzymanych w dzieciństwie?

RM: Oczywiście! I przechowuję je jak relikwie. Może nie mają one wielkiej wartości numizmatycznej, ale dla mnie są bezcenne. Myślę że niektóre pocztówki i zdjęcia mają znaczenie historyczne, ponieważ zachowały one obraz, który dzisiaj już nie istnieje. W szczególności dotyczy to zdjęć miast australijskich.

JBS: Kiedy i z jakiego powodu postanowił Pan zorganizować Klub Miłośników Australii?

RM: Było to w roku 1984. Pracowałem wtedy w Bydgoskich Zakładach Elektromechanicznych "Belma". Moją "karierę" zacząłem od pracy w radiowęźle. Jednak nie trwało to długo. Na przeszkodzie mojej przygody dziennikarskiej stanął zwykły opornik noszony w klapie marynarki. Wezwano mnie więc do kadrowego, który powiedział, że marnuję się na tym stanowisku, że nie wykorzystane są w pełni moje możliwości i zaproponowano mi pracę w klubie zakładowym, gdzie miałem prowadzić różne koła zainteresowań: zespół muzyczny, aerobik, koło seniora itd.

Moja miłość do Australii nie gasła, wręcz przeciwnie, pracowałem w Klubie Zakładowym "Belma" mając do dyspozycji całą jego infrastrukturę (sale, sprzęt nagłaśniający, projektory do filmów 16 mm). W mojej głowie zaświtała więc myśl: mam tak wspaniałe warunki (lepszych nie będę miał), więc muszę sprawdzić czy Australia to tylko moja Miłość, czy są jeszcze inni jej "kochankowie" w okolicy? I tak się to zaczęło.

JBS: Ile osób przyszło na pierwsze spotkanie?

RM: Nie uwierzy Pani! Na pierwsze spotkanie przyszło około 50 osób! Znajoma plastyczka pomogła mi wykonać ulotkę, którą później odbiłem na ksero i osobiście rozwieszałem po mieście. Był prelegent, były filmy z Ambasady Australii w Warszawie, naprawdę było super. Myślę, że o dobrej frekwencji zadecydowały czasy, w jakich wtedy żyliśmy. Australia dla większości Polaków była czymś tak odległym i nieznanym, w mediach nie było ciekawych propozycji, nie było Internetu, kablówki, komórek itd. To spotkanie dla jego uczestników było możliwością spotkania się, chociaż na chwilę, z wolnym światem.

Roman w Australii
Roman w Australii
Roman w Australii

JBS: W obecnych czasach nikogo nie dziwią liczne kluby i stowarzyszenia. Słyszałam, że pierwsza próba rejestracji Klubu, a właściwie Stowarzyszenia, zakończyła się fiaskiem?

RM: Nasz Klub wówczas był pierwszą organizacją w Polsce propagującą Australię na terenie naszego kraju. Próba rejestracji stowarzyszenia w sądzie, w roku 1985 zakończyła się niepowodzeniem. Ówczesne władze odmówiły nam rejestracji. Jaka była odpowiedź? Ano taka, że "nie widzi się pożytku społecznego z racji założenia takiej organizacji, możemy działać w ramach klubu zakładowego "Belma". To był fragment odpowiedzi z sądu rejonowego w Bydgoszczy. Obecnie młodym ludziom pewnie się takie rzeczy w głowie nie mieszczą. Setki młodych Polaków rocznie wyjeżdżają do Australii na kursy językowe i zawodowe. Nasz Klub zarejestrowano dopiero w roku 1989. Brak rejestracji w roku 1985 nie przeszkodził nam w działalności. Działaliśmy w ramach klubu zakładowego. Nie wolno nam było tylko wówczas organizować imprez ogólnopolskich.

JBS: W informacjach o Klubie przeczytałam, że zrzesza on ludzi w różnym wieku i o różnych zawodach, związanych często w bardzo różny sposób z Australią i Oceanią. Proszę o kilka przykładów.

RM: Pozwoli Pani, że nie będę wymieniał tych osób z imienia i nazwiska, ale powiem czym się zajmują. Z jednym wyjątkiem. Otóż w naszych szeregach jest trener wioślarstwa, Pan Lech Olszewski - nasz obecny Prezes. Ponadto są wśród nas informatycy, nauczyciele, ludzie prowadzący swoje biznesy, studenci, uczniowie szkół średnich, itd. Do Klubu należą ludzie, którzy może nigdy w Australii nie będą, ale pokochali ten kraj i na naszych spotkaniach chcą się jak najwięcej o nim dowiedzieć. Ale mamy również takie osoby, które w Australii były już kilka razy. Są też i tacy, którzy po kilkunastu latach pobytu na antypodach wrócili do Polski i są teraz bardzo szczęśliwi. Bo to nieprawda, że osoby żyjące dłużej w Australii wracają do Polski tylko na chwilę i nie akceptując sytuacji w naszym kraju ponownie emigrują. Myślę, że nie ma reguł. Każdy przypadek jest inny. Są też wśród nas rodzice, którzy mają dzieci w "kraju kangura"; przychodzą oni na nasze spotkania i wtedy czują, że są bliżej swoich pociech. Są ludzie starsi i młodsi. Nie ma podziału wiekowego! Wszyscy kochamy Australię i mówimy sobie po imieniu, nie zapominając o wzajemnym szacunku dla siebie.

JBS: Czy mógłby Pan opowiedzieć w skrócie co działo się przez dwadzieścia lat działalności Klubu?

RM: Nie podejmę się tego zadania. To jest niemożliwe do wykonania i w tym miejscu odsyłam wszystkich zainteresowanych do naszej strony: www.australia.bydg.pl.

Naszą najważniejszą imprezą są "Bydgoskie Spotkania z Australią", podczas których odbywają się prelekcje i odczyty, wystawy, projekcje filmów, konkursy wiedzy o Australii, imprezy plenerowe, degustacja kuchni australijskiej. Na tej najważniejszej imprezie w roku zawsze gościmy przedstawicieli Ambasady Australii w Warszawie, przedstawicieli władz wojewódzkich i władz miasta. W przyszłym roku nasze 25-lecie. Chcemy wystosować więc zaproszenie do władz australijskich w Australii. Będziemy zaszczyceni goszcząc przedstawicieli kraju, który tak pokochaliśmy! Raz w miesiącu odbywają się tzw. "spotkania ogólne", na których poruszamy różne tematy.

JBS: Z okazji dwudziestolecia Klubu została wydana książka, w której znalazły się między innymi relacje z wypraw klubowych. Relacja z drugiej wyprawy, jaka odbyła się w 2001 roku "Moja pierwsza miłość - Australia" jest Pana autorstwa.

RM: To prawda, taki jest tytuł, ale powstał on po uzgodnieniu z żoną. Ania wie, że to moja pierwsza miłość. Wiedziała już o tym, gdy się poznaliśmy. Ale również wie, że Australia nie jest moją najważniejszą miłością, bo najważniejsza dla mnie jest rodzina. W Ani i naszych dzieciach zawsze mam oparcie i zawsze mogę na nich liczyć.

Pyta mnie Pani, czy czuję się pisarzem? Nie czuję. Ta moja pisanina to takie amatorskie przekazanie wrażeń i myśli. Zrobiłem to tak, jak najlepiej potrafiłem. Dobrze wiem, że brak mi stylu, warsztatu. To tylko taki prywatny pamiętnik, ale jest szansa, że ktoś to przeczyta, że nie zakończy swego "żywota" w szufladzie...

JBS: Jakie było Pana pierwsze wrażenie, kiedy postawił pan po raz pierwszy stopę na ziemi australijskiej?

RM: To pytanie "pułapka". Nie odpowiem na nie inaczej, jak tylko cytatem z mojego opowiadania: ...Gdy koła potężnego boeinga dotknęły ziemi, w głowie miałem pustkę. Nie mogłem zebrać myśli. Ja? To naprawdę Ja wylądowałem w Australii? - pytałem z niedowierzaniem samego siebie. Naprawdę trudno opisać stan, który mną wtedy zawładnął. W jednej chwili poczułem dziwną ulgę i nieopisaną radość, lecz niemal w tym samym momencie pojawił się również niepokój - nieznane przede mną - pomyślałem. Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie, jedna zaś zdecydowanie dominowała nad wszystkimi: A jednak ! Jej dotknąłem. Z tą myślą długi etap mojej platonicznej miłości do tego kontynentu zamknął się bezpowrotnie. JESTEM W AUSTRALII !!! Docierało to do mnie powoli, lecz był to fakt. Pomimo, iż byłem dopiero na lotnisku, to już tutaj, w tym miejscu czułem promieniującą siłę i potęgę przyrody oraz niezwykłego "ducha" tego wielkiego kraju...

Roman w Australii
Roman w Australii
Roman w Australii

JBS: Co się czuje, kiedy w nocy widzi się na niebie zupełnie inne gwiazdy?

RM: Tego się nie da opisać słowami. To naprawdę trzeba przeżyć. Doznałem tego w Australii Zachodniej wielokrotnie, ale utkwiło mi w pamięci jedno miejsce. Było to w okolicach Minilya River, powyżej Carnarvon. W ten dzień na miejsce dotarliśmy bardzo późno. Zawsze mieliśmy limit dzienny kilometrów. Zdzisław, szef wyprawy, ściśle tego przestrzegał Tak więc wszystkie prace związane z rozbijaniem obozowiska musieliśmy robić po ciemku. Do pomocy miałem zawsze przy sobie moją latarkę czołówkę, lecz w pewnym momencie (pamiętam) zahaczyłem głową o jakąś gałąź i nastała CIEMNOŚĆ. Takie miałem odczucie w pierwszej sekundzie, że jest ciemno. Lecz jednak po chwili, jak wzrok się przyzwyczaił do nowej sytuacji, zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę widzę otaczające mnie przedmioty, a dzieje się to dzięki gwiazdom, których było tysiące. Byliśmy na całkowitym pustkowiu, żadne światła cywilizacji nie zaburzały tego spektaklu. Czułem wówczas, jakim małym ziarenkiem jestem w tym wszechświecie. W takich miejscach naprawdę można "zobaczyć" Pana Boga!. Myślę, że osoby niewierzące w Boskie pochodzenie świata, w takich chwilach co najmniej przeżyją coś WIELKIEGO.

JBS: Czy, Pana zdaniem, prawdziwe jest twierdzenie, że Australia jest jak narkotyk i że po pierwszej podróży planuje się od razu następne?

RM: Na pewno!. Ale czy tak od razu? Tą Miłością należy się podzielić z innymi. Trzeba zebrać i uporządkować zgromadzone na wyprawie materiały. W moim przypadku było to ok. 2 tysięcy przezroczy i tysiąc zdjęć negatywowych. W 2001 roku nakręciłem 22 kasety filmu, po 45 minut każda. Po jakimś czasie powstał film 3 godzinny, z którego dalej jestem niezadowolony i jeszcze sporo muszę nad nim popracować, aby dało się go oglądać. Z tych 3000 zdjęć wybrałem 60 i pokazałem w Bydgoszczy na mojej pierwszej w życiu wystawie. Myśli i wrażenia z tej podróży przelałem na papier. Powoli zbliżam się do końca porządkowania materiałów z pierwszej wyprawy do Australii. Teraz nadszedł więc czas na NASTĘPNĄ!

JBS: Latem bieżącego roku wybiera się Pan po raz drugi do Australii. Jaki jest plan podróży - Canberra, Melbourne, Sydney, Adelaide…

RM: Tak, to prawda. 1 czerwca wyruszam na moje drugie spotkanie z Ukochaną. Myślę, że to spotkanie będzie inne niż to pierwsze. Wtedy, 7 lat temu, wszystko działo się bardzo szybko. Przemierzyłem kilkanaście tysięcy kilometrów w niecałe dwa miesiące. Zobaczyłem bardzo dużo, ale to było zabójcze tempo! Często brakowało mi tego wyciszenia, rozmów z ludźmi. Często JĄ widziałem, lecz JEJ nie czułem. Planuję w tym roku zobaczyć mniej, ale dokładniej. Dokładniej przyjrzeć się okolicy, w której będę. Bez pośpiechu. Najprawdopodobniej zacznę od Adelaide, później wschodnie wybrzeże Brisbane i okolice, następnie na południe - Canberra, Melbourne.

Pomiędzy 12 -30 lipca planuję być w Sydney. Później zobaczymy. Troszkę również trzeba poimprowizować. Wracam do Polski 12 sierpnia.

JBS: Czy to będzie wyjazd prywatny do rodziny czy też klubowy razem z grupą, związany z Światowymi Dniami Młodzieży w Sydney?

RM: Tutaj Panią zaskoczę ! To będzie wyjazd prywatny, rodzinny, bo - jak pisałem -odwiedzam ciocię w Sydney. Jak najbardziej jest to również wyjazd klubowy. Z tą tylko różnicą, że nie w grupie, tylko w pojedynkę. Na czym polegać ma "klubowość" tego wyjazdu? Otóż, moim zadaniem będzie przygotować przedpole do przyszłorocznej wyprawy klubowej (w większym gronie) z okazji 25-lecia Klubu.

Również jest to wyjazd związany z SDM, gdyż jestem jednym z bydgoskich pielgrzymów udających się na spotkanie z Papieżem.

Czyli podsumowałbym to tak: trzy w jednym. Tak to się samo ułożyło.

Jeżeli Pani pozwoli, to chciałbym w tym miejscu w imieniu własnym i całego Klubu podziękować naszym wszystkim przyjaciołom i znajomym w Australii, bez których działalność naszego Klubu nie byłaby możliwa. Nie jestem w stanie wymienić tutaj wszystkich, bo to naprawdę długa lista.

JBS: Czy czytelnicy "Przeglądu Australijskiego" mogą liczyć na to, że przyśle Pan relacje ze zdjęciami z podróży i z pielgrzymki?

RM: Jeżeli redakcja pisma uzna, że moje materiały będą godne publikacji i zaciekawią czytelników, to jestem do dyspozycji. Na pewno tym razem zrobię jeszcze więcej zdjęć niż na pierwszej wyprawie, gdyż wówczas nie miałem jeszcze aparatu cyfrowego.

JBS: Wobec tego dziękuję za rozmowę, życzę udanej wyprawy i liczę na obiecaną relację i zdjęcia.

Rozmowę przeprowadziła: Jurata Bogna Serafińska - "Przegląd Australijski", kwiecień 2008r.

Przedruk z: Przeglądu Australijskiego